Ferenc Molnar

Galicja 1914-1915


Скачать книгу

drzew-maików, młodzi ludzie z Jászság przenieśli tu węgierskie umiłowanie barw, wschodni kult mieszaniny kolorów, przebogatych ozdób; nawet nie zauważają, że teraz, w grudniowym słońcu kwitną drzewa-maiki. Na gałęziach wisi uprząż, błyszczące menażki, kolorowe chustki, które kilka miesięcy temu powiewały przy każdym siodle, niebieski dolman z czerwonym szamerunkiem, uprana bielizna, żółta torba, pasy, biała koszula, manierka, karabin, szabla huzarska wśród szmat – drzewo jest ich pełne. Wszystko, co tylko huzar posiada, wisi na gałęziach. Ile drzew, tylu huzarów. Dalej cały sad takich wojennych maików. Suszy się tam nawet oficerski dolman ze złotym szamerunkiem. Błyszczące, pstre, gęsto ustrojone maiki węgierskie, tu, na dalekiej obczyźnie, kilka dni po najkrwawszej dla Węgrów bitwie… Patrząc z góry widzę cały gaj maików.

      Limanowa, grudzień 1914

      Po zejściu ze wzgórz, gdzie toczyła się bitwa, o trzeciej dotarliśmy do stacji, na której stoi nasz pociąg. Z kuchni polowej wydano nam obiad w menażkach. Cała oficerska i dziennikarska brać rozsiadła się na stopniach wagonu w cudownym, ciepłym słońcu. Byliśmy głodni i zmęczeni. Ja też usiadłem ze swoją menażką. Założyłem nogę na nogę – i nagle spostrzegłem plamę krwi na czubku buta. Tak się pilnowałem tam, na górze, gdzie musieliśmy chodzić wśród trupów, jednak… Jedna z najgorszych chwil w moim trzydziestosześcioletnim życiu. Robota, którą teraz wykonuję, wydała mi się czymś potwornym, czuję, że jestem gorszy od psa, którego tam na górze odganiano. Ciemna krew, zapewne tego huzara, obok którego przechodziłem z zamkniętymi oczyma. Dookoła mnie ludzie jedzą z apetytem. Odstawiam jedzenie i idę się przejść. Nie wiem, co robić, nie chcę, żeby ktoś zauważył, co się ze mną dzieje, Dochodzę do lokomotywy i widzę, że jakiś oficer myje ręce pod kranem, a maszynista puszcza mu ostrożnie ciepłą wodę. Poczekałem, aż odszedł, a potem długo trzymałem nogę pod kranem; poprosiłem o cieplejszą wodę, Aż zaczęła mnie parzyć, potrzymałem i drugi, żeby maszynista pomyślał, że zmywam błoto. Przypomniała mi się książka, tom nowel pod tytułem „Huzarenblut”. Miała kolorową okładkę, na której widniała dama w kimonie, z wachlarzem. Siedziała na otomanie, a przed nią oficer huzarów w monoklu nalewał szampana. Z wagonu za lokomotywą gapi się na mnie koński łeb. To koń pułkownika Muhra, ordynans zabiera go do Sopronu; pułkownik poległ na wzgórzu, trafiony serią z karabinu maszynowego. Przed wagonem fotograf, zdejmuje dwa konie i stojącego między nimi ordynansa. Jeśli chcę uprawiać ten zawód, muszę się jeszcze przyzwyczaić do wielu rzeczy.

      Neusandec, grudzień 1914

      Przyjechaliśmy tu z Limanowej na nocleg; spałem z dwoma kolegami u pewnego rzeźnika, razem z całą masą polskich legionistów. Rankiem pomaszerowaliśmy do Starego Sącza, odszukaliśmy „Hotel Szczawnicki”, gdzie niegdyś mieszkaliśmy i gdzie kilka dni po nas wprowadzili się oficerowie rosyjscy. Wysłuchaliśmy – jak zwykle – różnych opowieści: wśród Rosjan byli ludzie kulturalni i chamscy, był taki, który nie zapłacił za lokum, ale był również taki, który dał służącej trzydzieści rubli.

      Cała wieś zawalona słomą. Po Moskalach zawsze pozostaje mnóstwo słomy na ulicach, podwórkach, pod bramami, wszędzie; choćby po tym można poznać okolicę odwiedzaną przez Rosjan. Słyszeliśmy, że po ich ucieczce pozostało w Starym Sączu dwudziestu pięciu rosyjskich żołnierzy. Jeden w chwili ucieczki spał na strychu, dwaj następni grali z Polakiem w karty, jednego znaleziono w piwnicy zalanego w trupa, kilku się wałęsało.

      Taka wieś lub miasto jest częścią płaskiego świata, niczym mokre litery na papierze; gdy na arkusz wysypu- je się piasek, by osuszyć atrament, przykleja się do niego kilka ziarenek. Gdy taka olbrzymia armia przelewa się przez miasteczko, niektóre jej ziarenka grzęzną po zaułkach. Nocą do tych dwudziestu pięciu jeńców chciało dołączyć jeszcze dwóch; przez cały dzień ukrywali się w lesie, a gdzieś koło północy zgłosili się do wójta. Gdy wójt, w koszuli, ze świecą otworzył im drzwi, tak się przeraził, że zatrzasnął drzwi z powrotem. Ci dwaj, wielce rozczarowani wrócili do lasu i wówczas, gdy maszerowaliśmy do Starego Sącza, wlekli się do Nowego po torach kolejowych, ku zdumieniu chłopów, w pełnym rosyjskim umundurowaniu. Pod Nowym Sączem biwakowały tabory, tam nareszcie udało im się dostać do niewoli.

      Idziemy w siąpiącym deszczu dobrą szosą, która teraz jest prawdziwą drogą wojenną, istnym szlakiem prawdziwych żołnierzy. Najpierw naprzeciw ciągnie kolumna wozów Czerwonego Krzyża. A potem, tam, gdzie droga prowadzi przez zagajnik, z gęstwiny wynurzyła się nagle cała armia rosyjska. Była to naprawdę osobliwa chwila, bo nie od razu zauważyliśmy seklerskich piechurów, eskortujących pod bagnetami kolumnę pięciuset osiemdziesięciu pięciu jeńców. Przemaszerowali już piętnaście kilometrów, szli ku linii kolejowej. Za nimi grupa naszych. Lekko ranni kroczą wesoło. Naprawdę. Austriacy z pospolitego ruszenia, piechurzy węgierscy, idą drużynami w kierunku Węgier. Zajmują całą szosę. Obok nas mknie żołnierz na rowerze. W Starym Sączu zamówi obiad dla nas i rosyjskich jeńców. Jeden z rannych był wobec mnie niesprawiedliwy. Powiedział: „Monokl”. Może denerwowało go, że ktoś na polu bitwy chodzi w monoklu. Ze swojego punktu widzenia miał rację. Nie mógł przecież wiedzieć, że ten człowiek z monoklem na chorym oku bardziej go kocha, bardziej mu współczuje, niż wielu innych bez szkieł.

      Gdy już minęliśmy rannych, droga nagle skręciła. Przechodzimy pod nasypem, w lewo, na polu widać ślady walki. Okop strzelecki ciągnie się przez chłopskie grunty.

a11

      Za rowem, pod nasypem dziewięć stanowisk dla pojedynczych strzelców. Rów jest niegłęboki i niezbyt długi. Ze sto kroków za nim dziewięć dziur, a przed nimi dziewięć kopców. Wszystko to jest własnością ubogiego polskiego chłopa. Walka już ucichła, Stary i Nowy Sącz pełne są naszych żołnierzy, Rosjan odrzucono o czterdzieści kilometrów. Teraz biedny chłop sam, z łopatą w rękach, bierze się do zasypywania okopu. Połowę już uporządkował, teraz stoi na środku pola i ociera pot z czoła.

      Dużo myślałem o tym, jak pola bitew przemieniają się z powrotem w ziemię uprawną. Teraz tutaj było mi dane widzieć tę przemianę. Dla mnie chwila, w której chłop leczy ziemię, jest najbardziej historyczną ze wszystkich historycznych chwil. Nie, nie robię z nim wywiadu, tylko patrzę na niego od strony szosy. Za pomocą łopaty spycha ziemię z nasypu, ciągnącego się wzdłuż strzeleckiego rowu. Gdy już zasypie kawałek, udeptuje ziemię. Potem znów wbija łopatę w nasyp.

      Skąd przyszedł? Kiedy przyszedł? Gdzie był, gdy tutaj żołnierze mordowali się wzajemnie? Skąd się dowiedział, że już się skończyło. Czy żal mu swojej ziemi?

      Pochylony, pocąc się, usuwa ślady wojny. Wygładza ziemię, zaszywa długą, bolesną ranę zadaną jej przez żołnierzy, którzy stąd odeszli. Latem – czy to możliwe? – będą stać tu już łany. Chłop popłakuje przez całą bitwę gdzieś w piwnicy, a gdy wszystko ucichnie, wychodzi i z ojcowską troską leczy swoją ubogą ziemię. Przeistacza okopy. To wąskie, krwawe koryto męki, strachu, płonącej ekstazy staje się znów łagodnym polem ornym. A gdy je znowu zranią, on je znów przeistoczy. Jego wielka, egoistyczna miłość do brunatnej ziemi jest naturalna niczym zwierzęcy instynkt. Nie mogę oderwać od niego oczu.

      Między okopem a dziewięcioma stanowiskami dla pojedynczych strzelców jest grób, na nim cieniutki krzyż. Jest na jego ziemi. Co z nim będzie? Jak będzie wyglądać jego przeistoczenie?

      Saybusch, grudzień 1914

      Idziemy w stronę domu.