jeszcze stoją i chodzą. Może dlatego, że nigdy dotąd nie widziałem nieboszczyka. A teraz nagle, leżało, na oko z pięćdziesięciu naraz, wszystko Moskale. I w ten sposób być może na zawsze będę sobie kojarzyć pojęcie nieboszczyka z rosyjskim żołnierzem.
Gdy jeszcze byłem między nimi, wspinanie się pod górę szło mi jako tako. Lecz gdy pierwszy szaroniebieski trup popatrzył na mnie z ziemi, skończyło się oglądanie wspaniałego widowiska wojny przez pana literata. Gdyby nie wiedeński malarz batalista, pan Karol Hollitzer, który mnie podtrzymał, nie wiem co by się stało. Za chwilę trzeba było przejść między dwoma huzarami, leżącymi bardzo blisko siebie w kałuży krwi, albo zawracać. Tu musiałem z całą swoją literaturą przystanąć i zamknąć oczy. Pan Hollitzer już przeszedł. Poczciwy człowiek – też całkiem blady – wyciągnął po mnie rękę. Chwyciłem ją i przeszedłem między niemymi huzarami na oślep, jak przez wąską kładkę nad ogromną przepaścią.
Nigdy nie uwierzyłbym, że po bitwie zwycięska strona sprząta pobojowisko. Wyobrażałem sobie, jak inni, że gdy bitwa się kończy, zwycięzcy ścigają pokonanych, okolica uspakaja się, a walki przenoszą się dalej. A tak wcale nie jest. Gdy walczące strony wycofują się z pola bitwy, inne oddziały zwycięskiej armii z największą starannością uprzątają plac boju, niczym salę biesiadną nazajutrz po wielkiej uroczystości. Znalazłem się w środku takiego właśnie sprzątania. Obok mnie, między kolumnami chłopskich wozów, szwendają się żołnierze z pospolitego ruszenia. Dyryguje nimi oficer. Dalej pod lasem odbywa się grzebanie poległych i stawianie krzyży. Tu, po naszej stronie, na skraju lasu leżą sterty starannie poukładanych odpadków bitwy.
Z dołu, posapując wdrapuje się na górę Austriak z pospolitego ruszenia, cały obwieszony różnymi przedmiotami. Idzie wzdłuż tych stert i do każdej dorzuca coś, co do niej należy. Wynotowałem te zebrane rzeczy po kolei, jak leżały: oddzielnie broń rosyjska, oddzielnie nasza, rosyjskie skrzynki po amunicji, na osobnej kupie kawałek zgubionego pasa i wyroby ze skóry, oddzielnie wysoka góra rosyjskich menażek, sterta rosyjskich chlebaków i znów osobno stos amunicji zwykłej, a obok góra taśm z nabojami do karabinów maszynowych. Sterta z samych ładownic, cała góra poduszek. Rosjanie wszędzie rabują pościel, bo robią z nich legowiska w okopach. Była też duża sterta jasnych, kwiecistych, ordynarnych koców flanelowych, przywiezionych z domu przez rosyjskich żołnierzy z pospolitego ruszenia. Sterta szmat: chusty, materiały opatrunkowe, szaliki, onuce. Sterta karabinów huzarskich, którym brak kolb. Na oddzielnej kupie leżą tysiące wyciorów karabinowych. Potem góra krzywych noży rosyjskich, obok pochwy do naszych bagnetów. Cały stos opasek z dziwnymi rosyjskimi napisami. Sterta krótkich łopatek rosyjskich, ułożonych porządnie w czworoboki, kwadratowe płachty brezentowe, dokładnie złożone. Oddzielnie lepsze gatunkowo sztućce oficerskie. Olbrzymi stos bębnów z drutem kolczastym. Setki rosyjskich bagnetów o czterech ostrzach zakończonych rylcami. Sterta rosyjskich noży saperskich z zębatym ostrzem. Wielka kupa grubych, brązowych koców. Duża sterta czapek rosyjskich, czapki huzarskie. Na końcu mniejsza sterta, czapki zimowe i baszłyki, obok góra zapisanych papierów. Na polu bitwy zbiera się nawet papiery.
W korespondencjach wojennych czytałem o listach znalezionych na polach bitew. Ich fragmenty ukazywały się w gazetach. Zawsze odnosiłem się do nich z rezerwą. Myślałem, że to irytujące, sentymentalne kłamstwo, teraz zaś dowiedziałem się wszystkiego. Kieszenie poległych są urzędowo przeszukiwane, przedmioty wartościowe i pieniądze przekazuje się rodzinom. Z przeszukiwanych kieszeni wypadają naturalnie listy. Każdy je nosi. Tu się depce po listach. Trzydziestu nie przeczytałem, do trzydziestego pierwszego muszę zerknąć, bo wisi między gałęziami na krzaku, zwrócony zapisaną stroną ku mnie. Przede mną idzie kapitan Miakich, on go podniósł, nie miał serca rzucić z powrotem na ziemię, delikatnie położył na krzaku, czytam: „… uważaj na nogi, trzymaj je w cieple, wiesz, że zawsze miałeś kłopoty z nogą. Albo może pokaż doktorowi”. Pan redaktor Waldmman z Galicji tłumaczy mi list rosyjski: „… myślimy o Tobie w naszym dalekim, białym świecie… Całujemy twój różowy policzek, twoje słodkie usta. Kochający staruszkowie, ojciec i matka”. Pan Waldmman chowa list do portfela. Rzut oka na drugi list, widzę tylko jedno słowo: „ „Jászapáti”1. Zwycięski oddział, który tutaj walczył, składał się z huzarów Jászkun. Dolna część pola bitwy, od kotliny do połowy zbocza jest posprzątana. Nie ma tam już śladów walk, tylko dwie polskie chłopki z kobiałkami pochylają się, szperają, wygrzebują spomiędzy grudek ziemi pozostawione łuski, rozdeptaną rosyjską czapkę, podkowy, klamry, kawałki pasów. Tam skąd odchodzą, nie zostanie na ziemi już naprawdę nic.
––
Schodzę w dół ze szczytu wzgórza, towarzyszy mi huzar. Na jego plecach piszę list do mojego przyjaciela, rotmistrza Zoltána Thomki; jest tu gdzieś w dolinie, na jednym z folwarków, lecz my z naszym pułkownikiem jedziemy w innym kierunku. Podczas pisania huzar wyciąga rękę i pokazuje wykopany naprędce, ciągnący się przed nami okop. Wyjaśnia: „W tym można się schować, wtedy kula człowieka nie dosięgnie”.
Huzar z pułku imienia Nádasdyego. Jeden z tych, co w takim właśnie okopie wiedli ów wspaniały, krwawy, zwycięski, nocny bój. W sierpniu wyruszył konno z domu, dotychczas nie walczył pieszo, dla niego była to nowość. „Wiem, synu” – mówię. Na to on: „Proszę zanotować, że to jest bardzo sprytna rzecz”. Z lubością patrzy na wał ochronny na skraju okopu. Przerywam pisanie. Rosły, wysmukły młodzieniec, stworzony do jazdy konnej, nawet głowę trzyma tak, jak ten, który zawsze spoglądał na człowieka z wysokości dwóch metrów, a teraz chwali ziemię, do której można się schować. Przypomina zubożałego magnata, który stwierdza ze zdumieniem, że i z pracy żyć można. Jest to pochwała wojny w ziemi. Przed chwilą chciałem go zapytać, gdzie stoją konie, ale teraz już mu o tym nie wspominam.
”Każdy z huzarów dostał łopatę” – mówi całkiem cicho.
Limanowa, grudzień 1914
Wokół schronów jest jeszcze wiele ciał. Zaś daleko za nimi leży samotnie na wznak młody piechur, w szaroniebieskim szynelu, bez czapki, z długimi włosami. Wokoło pełno krwi. Dostał potworny cios kolbą w usta, że aż zęby rozerwały mu twarz, rozcinając ją jakby w poprzek. Podoficer. Z kieszeni wystaje mu czerwony wojskowy notes. Pięćdziesiąt kroków dalej mała chałupa, przed nią polski chłop naprawia ogrodzenie. Zza chałupy wychodzi pies, przypominający bernardyna. Biegnie prosto do nieboszczyka, obwąchuje zalaną krwią twarz. Mój kolega Herczeg, podbiega z kijem i odgania psa. Ten próbuje jeszcze dwa, trzy razy zbliżyć się do trupa. Za każdym razem Herczeg wywija kijem. Wreszcie pies zbiega ze wzgórza i znika. Herczeg zdenerwowany, wstrząśnięty, wraca do mnie. „To było straszne… ten pies był potworny”.
Stoimy i patrzymy z daleka w niemym wzburzeniu, pełni niewypowiedzianych myśli, na samotnego nieboszczyka. Nagle zza chałupy wychodzi korespondent wojenny. Staje przy zwłokach, wpatruje się w niego, następnie pochyla się, wyjmuje mu z kieszeni czerwony notes i zaczyna wertować. Herczeg i ja wymieniamy na temat korespondenta cichą uwagę, która jest komplementem dla psa. Po czym nie odwracając się, biegniemy dalej.
––
Część pola bitwy to strome zbocze, opadające ku stacji kolejowej. Tutaj nie ma rowów strzeleckich, tylko stanowiska poszczególnych strzelców. Usytuowane jeden obok drugiego, podobne są do na wpół wykopanych grobów, stoi w nich woda po wczorajszym deszczu. To tylko ”Flankensicherung”. Dalej, w dolinie, rozrzucone ubogie chałupy, jedna daleko od drugiej, do każdej przylega