z kieszeni – „tu są najnowsze, sprzed trzech tygodni, gazety francuskie. Na Boga, dajcie jakąś gazetę niemiecką, żebyśmy mogli zapoznać się z przeciwną opinią”.
Chorąży wrócił do schronu, żeby przynieść parę oficjalnych niemieckich gazet wojskowych, które dokładnie publikują nasze wiadomości. W czasie tych dwóch, trzech minut nieobecności chorążego, wydarzyło się, co następuje i co opisuję dokładnie:
Serbowie milczeli, nasz porucznik oglądał się zakłopotany do tyłu, gdzie zniknął chorąży. Po chwili serbski kapitan wyjął srebrną papierośnicę i poczęstował węgierskiego porucznika. Ten opowiadał później, że stanął przed najtrudniejszą decyzją swego życia. Powiedzieć, że nie pali? Kłamać nie chciał. Odmówić? Nie chciał obrazić wroga. Przyjąć? Żołądek by tego nie wytrzymał. Przez dwadzieścia sekund serbski kapitan trzymał swoją papierośnicę. Nasz porucznik wreszcie znalazł rozwiązanie. I on wyjął papierośnicę i wysunął w kierunku serbskiego oficera. Dwie papierośnice patrzyły na siebie wilkiem. Serbski oficer roześmiał się i rzekł: „No dobrze, wymieńmy swoje papierosy. Małe urozmaicenie nie zaszkodzi.” Wyjął z papierośnicy porucznika kilka węgierskich papierosów i włożył na ich miejsce kilka serbskich. Znowu zapadło milczenie. Profesor odezwał się: „A czy my nie powinniśmy podpisać waszych widokówek? Danke, nein” – powiedział porucznik. Wrócił podchorąży z gazetami i rozdał między serbskich oficerów. Dziękowali.
Profesor wskazał na stare spróchniałe drzewo, które rosło w pobliżu, tak mniej więcej pośrodku między stanowiskami serbskimi i węgierskimi. „Kamerad – powiedział – mam pomysł. My tu jeszcze długo będziemy tak stali naprzeciwko siebie. W tym drzewie jest dziupla. Niech to będzie poczta. Jeśli my dostaniemy świeżą prasę, to nasz człowiek ją tam zaniesie i włoży. Nie strzelajcie do niego. Potem niech pójdzie człowiek od was z waszymi ga- zetami, niech zabierze nasze i włoży wasze. My też nie będziemy strzelać. Dobra?”
Wyjął przygotowaną kartkę, na której napisane było po węgiersku: POSTA, po serbsku poczta też jest posta. „A to przybijemy na drzewie.”
I już przymocowywał kartkę nad dziuplą. Nie czekali na odpowiedź, przez ten czas wymienili papierosy z chorążym, zasalutowali i odeszli. Potem nic się nie działo, aż do upływu czterech godzin. Ostatnie pięć minut nasi oficerowie spędzali licząc sekundy na zegarkach. Dokładnie przeczekali sześćdziesiątą sekundę ostatniej minuty. Potem dali znak głową i wzdłuż okopu odezwały się karabiny.
Po tamtej stronie spóźnili się o sekundę, dwie.
Na drugi dzień przed południem, około jedenastej, bez białej chustki, ale i bez broni, z serbskiego okopu wyruszył żołnierz z gazetami pod pachą i powolnym, niedźwiedziowatym krokiem podszedł do drzewa z dziuplą. Włożył gazety do „skrzynki” i powolutku pomaszerował z powrotem. Nikt do niego nie strzelał.
Z POWROTEM DO KWATERY
Indija, listopad 1914
Po kilku dniach pobytu na południu, gdy już myśleliśmy, że wreszcie zdołamy dołączyć do oddziałów walczących na froncie nad Kolubarą, nieoczekiwanie dotarł rozkaz, że mamy się udać na front północny, do nowego miejsca postoju. Wyruszyliśmy z Mitrovicy bardzo wczesnym świtem, spaliśmy w pociągu opierając głowy na ramionach sąsiadów. Po dwóch godzinach podróży budzę się, jakby gwałtownie nastał dzień, jakby przez okno zaświeciło słońce. Wyglądam, tuż koło kolejowego nasypu pali się czteropiętrowy młyn parowy. Całe wnętrze jest wypalone i teraz płonie już tylko to, co zawaliło się na ziemię. Zdaje się, jakby płomienie sięgały do nieba, a przez setki okien w czterech nagich ścianach można było zajrzeć w głąb jakby wielkiego, otwartego z góry pieca. Przez te kilka minut, gdy pociąg przejeżdżał koło młyna, panowała dzienna jasność i letni skwar. Naprzeciw, po drugiej stronie horyzontu niebo było prawie tak samo czerwone, jak nad młynem. Tam wschodziło słońce i płonęło nad widnokręgiem gniewną czerwonością, podobnie jak młyn, który już dawno pozostawiliśmy za sobą. Z okna pociągu patrzyliśmy to w przód, to do tyłu i dwa owe płomienie, dwa czerwieniejące fragmenty nieba były tak podobne do siebie, że można je było pomylić. Na jakiejś stacji pociąg przystaje na dłużej. Wartownicy kolejowi mówią, że aż tutaj słychać grzmot ciężkiej artylerii w Zimony. Każdy nadsłuchuje, niektórzy twierdzą, że słyszą, ja tam nic nie słyszę. Na tej opustoszałej stacji, pogrążonej w niebieskiej poświacie, panuje wielka poranna cisza, tylko lokomotywa wzdycha, zmęczona. Daleko, z gorejącego młyna bucha nagle fontanna płomieni, po czym wolno opada. Zawaliła się jedna z czteropiętrowych ścian. Obracam się ku wschodzącemu słońcu, które powoli i triumfalnie maluje na czerwono coraz większą połać horyzontu. Komendant stacji powiedział, że nasza armia południowa w czasie zwycięskiego marszu przekroczyła już rzekę Kolubarę.
Zsolna, grudzień 1914
Teraz wyobraziłem sobie, że kiedyś, właśnie to słowo będzie najpiękniejszą pamiątką z tej wojny. Nigdy nie słyszałem i nigdzie nie będę słyszał chrystusowego ciepła brzmienia tego węgierskiego zwrotu, które rozbrzmiewa wszędzie wokół mnie już od miesiąca. I gdy się zastanowię, to czuję, że dostałem go od wojny na gwiazdkę. Teraz odkrywam, jakże jest on piękny. Mój synu. Wszystkie inne formy zwracania się do człowieka przestały istnieć, na wojnie każdy jest synem. Ładniejsze to niż niemieckie mein Kind, francuskie mon enfant.
Mój synu – mówimy czasem nawet do żony czy córki. Mój synu – jest cieplejsze od mein Kind, bo zawiera dumę. Brzmi w nim radość ojca dumnego z udanego chłopca. Drogi mój synu – mogę powiedzieć do młodszego brata, a nawet do starszego brata, kiedy ogarnia go smutek, a ja go pocieszam: widzisz, mój synu, nie tak trzeba było. Mój synu – do przyjaciela, gdy go pouczam lub robię mu subtelne wyrzuty. Chodź mój synu – do wiernego służącego, ejże mój synu do kobiety, jeśli długo się ubiera. Zrozum, mój synu – do każdego, od kogo chcę być spokojniejszy, mądrzejszy, kogo kocham, kogo traktuję po ojcowsku, kto może mieć do mnie zaufanie, kogo nie opuszczam. Synem jest każdy, kto patrzy na mnie ze smutkiem, każdy, kto jest ranny, kto głodny, zmarznięty, tęskni za domem, kto wzdycha, kto pisze list, kto jest zakochany, kogo zdradzono, kto cierpi, kto przez łzy się uśmiecha. Mój synu – do każdego, kogo spotkało nieszczęście, ale jeszcze o tym nie wie, kto został zraniony i umrze – nie martw się, mój synu, wyzdrowiejesz – wszyscy cierpiący są błogosławieni, kochani piechurzy, którzy w nocy we mgle przemaszerowali przede mną prosto ze szpitali, wszyscy po leczeniu i szli z powrotem na front – wrócicie, mój synu. Pan Bóg dopomoże, synu, masz tu synu papierosa, szkoda, szkoda, że nie wziąłem ze sto, bo dla was już nie wystarczy, nie mam po prostu więcej, mój synu.
Młodziutcy porucznicy mówią tak do starych z pospolitego ruszenia, damy w lazaretach do zupaków, mały lekarzyna do huzara, który jest dwa razy większy od niego, oficer do drugiego oficera, każdy z nich do żony przy pożegnaniu. Stary generał do siwiejącego pułkownika. Żołnierz z pospolitego ruszenia do rosyjskiego jeńca, choć tamten nie rozumie – nigdy tak często, tak ciepło nie będę słyszał tego słowa.
Słowo to i sposób jego wymawiania wymiotło ze mnie wszystko, co kiedyś było rozczarowaniem ludźmi. Gdybym kiedykolwiek wcześniej, choć przez chwilę pomyślał, że na wojnie ludzie tak się będą wzajemnie kochać, jak teraz to widzę, to nigdy nie czułbym goryczy z powodu ludzkiego zła. Nocą od wpół do dwunastej do piętnaście po trzeciej dreptałem koło palącego się na wolnym powietrzu ogniska i patrzyłem, jak następna tysięczna grupa jeńców rosyjskich wychodzi z mgły, która była tak