Piotr Wroński

Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa


Скачать книгу

z „piętnastkami”. – Zrobiłem głupią minę. – Nie dziw się – zaśmiał się Eryk. – „Piętnastka” to podstawowa broń oficera Służby Bezpieczeństwa. I jedyne narzędzie kadrowców. Tylko tak, kurwa, potrafią oceniać ludzi. Figuruje czy nie. Dobry czy zły. Biurokraci cholerni! Przez tę biurokrację załatwili ich w pięćdziesiątym szóstym i siedemdziesiątym. Pepeszowcy. Partyzanci pieprzeni – po raz pierwszy Eryk zaklął przy mnie. Musiał to zauważyć, bo powiedział spokojnie: – Przyzwyczaisz się. To nie ochronka dla grzecznych dzieci. I palić się nauczysz, i wypijesz, kiedy trzeba. A kląć będziesz jak stary. Wszystko jak w seminarium jezuitów. Dobra. Widzimy się za tydzień i finalizujemy sprawę. Lekarzy załatw szybko. Psychologa załatwiłem ci na środę, na dwunastą. Nie wierzę w tę całą psychologię, ale idzie nowe. – Wstał, podczas gdy ja zdałem sobie sprawę, że muszę jeszcze tydzień być w Warszawie, a zdałem akademik. Powiedziałem więc nieśmiało: – Tylko że ja nie mam gdzie mieszkać. Gdybym wiedział trochę wcześniej, to przytrzymałbym pokój jeszcze przez tydzień. Może uda mi się przewaletować kilka dni. – Eryk usiadł na powrót za biurkiem. – Cholera, ja zapomniałem, a ten cały Adler ślimaczył się z papierami. – Jakoś dam sobie radę – wtrąciłem zdecydowanie. Nie chciałem, by mój przyszły szef uznał mnie za kogoś niezaradnego. – Nie gadaj głupstw! – obruszył się. – My pomagamy naszym ludziom. Już ci to kiedyś mówiłem. Ile lat się znamy? Chyba możemy mieć do siebie zaufanie. Chyba musimy, bo pracujemy razem z sześć lat i jeszcze sobie popracujemy ze dwa razy tyle. Mam nadzieję. – Wykręcił czterocyfrowy numer w telefonie. – Strachoń! – rzucił w słuchawkę. – Karol? Czy „Konfesjonał” jest wolny?… To dobrze. Biorę go na tydzień… Tak, na tydzień. Przynieś mi klucze. Zostaw u Ani. Oddam ci w następny poniedziałek. Aha, czysto tam? Pościel jest?… Dobra. Czekam – odłożył słuchawkę i odwrócił się do mnie. – No to mieszkać gdzie masz. Blisko i komfortowo. To trochę niezgodne z zasadami, ale nasze stare mieszkanie jest zajęte, a ty musisz się pospieszyć z tymi lekarzami. Tylko nie mów nic Adlerowi. Może w piątek wpadnę do ciebie? Pogadamy w końcu nieoficjalnie. Tylko nie strzelaj obcasami, a tak na marginesie: jestem już podpułkownikiem. – Pogratulowałem mu. – Dam ci znać w sprawie piątku, ale chyba wyrobię się na osiemnastą. Weszła sekretarka i wręczyła mu kopertę z kluczami. Po jej wyjściu kopertę oddał mnie. Potem polecił sekretarce, by odprowadziła mnie do Jerzego. U Adlera siedziałem jeszcze ze trzy godziny. Wypełniłem siedemnastostronicowy kwestionariusz. Napisałem podanie do ministra Kowalczyka z prośbą o przyjęcie mnie do służby. Podpisałem zobowiązanie o tajemnicy, jakiś kwit związany z WKU. Potem dostałem obiegówkę do lekarzy. Do wyjścia odprowadził mnie osobiście. – W środę masz wizytę u psychologa. Blok „C”, II piętro. Pokój 230. Znajdziesz. Potem niech da ci kopertę. Wsadź w nią te wszystkie papiery. Aha, jeszcze trzy zdjęcia. Takie jak do dowodu. Zaklej i zostaw na moje nazwisko u dyżurnego. On mi to przekaże. Resztą zajmie się kto inny. – Doszliśmy do głównego wyjścia, tego na Rakowiecką. Przez Biuro Przepustek. Adler uścisnął mi rękę i powiedział: – Trzymaj się. Miło było cię poznać i przygotowywać. Życie przed tobą. Uważaj. To są młode wilki, a one nie mają skrupułów i wyczucia. Młode wilki. Po wszystkich stronach. Niecierpliwe. Ty też jesteś niecierpliwy. Szkoda. Nie znacie wojny. W lesie było wszystko proste. Teraz? Filozofowanie, dyskutowanie, psychologia, podejście naukowe. Bzdura. Pamiętaj, zawsze będzie chodziło o to samo: albo my ich, albo oni nas. Razem nie możemy istnieć, więc lepiej, gdy to będziemy my. Powodzenia. – Pożegnał się ze mną, trochę ze smutkiem. Nie wiedziałem, czy był to element jakiegoś sprawdzenia, czy tylko frustracja starego człowieka, który niezbyt rozumie zmiany dzisiejszego świata. Nie każdy akceptuje rock and roll. Wyszedłem na Rakowiecką. Przeczytałem adres na kopercie. Wpierw jednak pojechałem po rzeczy na Jelonki.

      „Konfesjonał” okazał się dwupokojowym mieszkaniem z dużą, widną kuchnią, na drugim piętrze bloku przy ulicy Rysiej 4. Tuż przy Marszałkowskiej. Nad ZURiT. Wchodziło się od podwórka, klatka trzecia, narożna. Lokal numer trzydzieści dwa. Okno kuchenne wychodziło na Rysią, salonu – na Marszałkowską, a sypialni – na podwórkowy śmietnik. Mieszkanie było bardzo zadbane. W kuchni stała lodówka – dwukomorowy Polar. W salonie kolorowy Elektron, wielki i nieporęczny, oraz zestaw Meluzyna. Obok telefon! Nowoczesny, z klawiaturą przyciskową. Mieszkanie to wryło mi się mocno w pamięć. Przez kilka następnych lat miało być moim domem. Na razie jednak obejrzałem dokładnie obiegówkę. Internista, chirurg, okulista, ortopeda, dentysta, kardiolog, neurolog, psycholog, pilne skierowanie na krew i rentgen płuc. Na środę muszę zrobić wszystko. Będzie ganianie. Rozpakowałem się i poszedłem na Pocztę Główną. Zadzwoniłem do domu i do Marzeny, informując, że przyjadę za tydzień. Marzena dopytywała się, dlaczego, lecz zbyłem ją uniwersytecką biurokracją. Ojciec nie pytał o nic. Jak zwykle. Nazajutrz, w sobotę o szóstej rano byłem w szpitalu na Komarowa. Pobrali mi krew, wzięli mocz. Potem zrobiłem rentgen. Dzięki obiegówce nie musiałem stać w kolejkach. Załatwiłem chirurga, ortopedę i neurologa. Do kardiologa skierowali mnie na Żelazną. Kazali się spieszyć. Złapałem trzydziestkętrójkę. Wysiadłem na Marchlewskiego przy Świerczewskiego i biegiem przeleciałem przystanek. Do polikliniki wpadłem w ostatniej chwili. Lekarz kazał mi odpocząć. EKG, rutynowe pytania o choroby w rodzinie. Pieczątka. Podpis na obiegówce. Z głowy. Reszta w poniedziałek. Zrobiłem małe zakupy w Sezamie i wróciłem do „konfesjonału”. Do późna oglądałem telewizję. „Jedynkę” i Studio 2. Niedzielę przespałem praktycznie całą. Nie chciałem myśleć o czymkolwiek. Może bałem się pomyśleć? Co będzie, jeśli się pomyliłem i nie nadaję się do tego interesu? Szybko otrząsnąłem się z takich wątpliwości. Konsekwencja, bracie, konsekwencja! Nie wrócę do Radomia. Nie będę szukał idiotycznej pracy za idiotyczną płacę. Mam szansę i ją wykorzystam. To nie oni, ale to moje państwo zainwestowało we mnie i chce dalej inwestować. Rachunki trzeba płacić. Tak rozumiem patriotyzm. Wieczorem poszedłem na krótki spacer do Ogrodu Saskiego. Nie padało i było nawet ciepło. Żadna myśl mnie już nie niepokoiła. Spałem dobrze prawie całą noc. Nad ranem miałem sen. Byłem na jakimś dziwacznym, doskonale kolistym betonowym polu, otoczonym lasem. Drzewa zdawały się wyrastać z betonu. Było ciemno, lecz na środku kręgu zobaczyłem światło, jakby niewidzialny helikopter oświetlał jupiterem konkretny punkt. Panowała straszna cisza. Martwa upiorna cisza. Pobiegłem w kierunku światła. Biegłem ile sił, lecz odległość między mną a kręgiem wciąż pozostawała taka sama. Nagle światło zaczęło sunąć w moją stronę. Chociaż nie: cały czas pozostawało nieruchome. To jakaś siła pchała mnie w jego objęcia. Wtem cały ruch ustał, potęgując ciszę. Stałem przed ciemną, czarną wręcz studnią. Czarną plamą w stalowym betonie. Poprzez krąg światła, po przeciwnej stronie zobaczyłem jakąś dziwacznie ubraną postać, którą był mężczyzna raz w czarnym garniturze, a raz w przybrudzonej i podartej chlamidzie. Nie wiadomo skąd, przyszło mi do głowy wspomnienie o chinwat i beton zaczął kaleczyć mi stopy. Postać wciąż się zmieniała. Wiedziałem, że tylko ona pomoże mi się stąd wydostać. Krzyczałem, lecz żaden dźwięk nie zmącił ciszy. Pomiędzy mną a postacią była tylko czarna studnia. Zawrócić i wyminąć jej nie mogłem, bo światło zabrało las i resztę płaszczyzny, więżąc mnie świetlnymi, parzącymi ścianami. Teraz zaczęły się pojawiać kształty: książki, przedmioty i ciała. Postanowiłem wrzucić wszystko do studni i w ten sposób zapełnić ją, bym mógł przejść na drugą stronę. Wściekłość i strach dodały mi sił. Zacząłem spychać kształty w czeluść. Leciały moje podręczniki szkolne, zabawki, traktaty filozoficzne i polityczne, manekiny z twarzami kolegów, ciało ojca, rzeźby i portrety, matka, Marzena i Leszek, jakieś figury w sutannach, uśmiechający się Eryk, stosy dokumentów, figurki świętych i popiersia. Wszystko znikało w czeluści, która, ku mojej rozpaczy, nie chciała się zapełnić. Pozostał mi jeszcze jeden kształt: niewielki, skulony, przykryty czarnym, powalanym ziemią płótnem, podartym na końcach, z plamami rdzy przypominającymi krew. Mimo całego wysiłku nie mogłem go ruszyć, ani na milimetr. Krąg światła zaczął się zwężać i wypalał mi plecy. Naciskałem, krzyczałem, kląłem. W końcu kształt