dzieci przedmiotu, który do niczego im się nie przyda. Wiecznie biedny i wiecznie sfrustrowany. Wyrwałem się z tego zapyziałego Radomia z jednym kinem i prowincjonalnym teatrem. Powrót byłby katastrofą. Starając się, by zwłoka w odpowiedzi nie wyglądała na wahanie, dobitnie i zdecydowanie powiedziałem – Tak! – W porządku – skomentował Eryk. – Teraz musimy dopełnić procedur. Mimo wszystko reprezentuję urząd, a każdy urząd wymaga biurokracji. Proszę pisać. Ma pan długopis? – Potwierdziłem, a on wyjął kartkę papieru, połówkę A4 w kratkę i zaczął dyktować mi ściszonym głosem: Warszawa, dnia 4 stycznia 1969 roku, tajne, specjalnego znaczenia. Zobowiązanie. Ja, Paweł Grzegorzewski, urodzony 27 września 1951 roku w Radomiu, syn Jerzego i Haliny Górkiewicz, niniejszym zobowiązuję się do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Zobowiązuję się do zachowania w bezwzględnej tajemnicy wobec osób trzecich, w tym rodziny, faktu współpracy, jej treści, otrzymywanych zadań oraz informacji, miejsc i tematyki spotkań, a także tożsamości kontaktujących mnie oficerów. W trakcie współpracy będę używał pseudonimu „Hanna”. Takim pseudonimem podpisywał będę wszelkie informacje i notatki. Na koniec podpisałem się imieniem i nazwiskiem. Chwilę zastanawiałem się nad wyborem pseudonimu, gdyż Eryk poinstruował mnie, bym nie wybierał niczego, co mogłoby być związane z moją rodziną, pracą lub środowiskiem, co mogłoby mnie zidentyfikować. Przyszło mi do głowy imię Hanna, bo tak nazywała się dziewczyna, z którą byłem kiedyś na obozie w Mierkach, a która bardzo mi się podobała. Nigdy jej już nie spotkałem. Eryk zabrał mi kartkę. Złożył, schował do portfela i powiedział: – Na następnym spotkaniu podamy ci listę zadań oraz sposób kontaktu z nami. Musimy to przygotować. Spotkajmy się za dwa tygodnie o tej samej porze, ale w Piotrusiu na Nowym Świecie. Wiesz, gdzie to jest? – Skinąłem głową. Imponowało mi to „tykanie”. Czułem, że przyjęto mnie do jakiegoś tajemniczego stowarzyszenia, kręgu, który mnie zaakceptował. – Wiem, że jesteś ateistą – kontynuował Eryk – ale mam prośbę: nie manifestuj tak otwarcie swojej niechęci do Kościoła i kleru. Chińczycy, widzisz – wyjaśnił, widząc moje zdziwienie – uważają, że przeciwnika, by go pokonać, trzeba nawet pokochać. To mądrzy ludzie, choć teraz oddalają się od nas. Na uniwersytecie jest wiele osób, które wydają się dalekie od religii, a mimo to wiążą się ze środowiskami kościelnymi działającymi poza oficjalnymi stowarzyszeniami. Na przykład młoda Olsztyńska. Uznają, że w ten sposób zostaną „prawdziwymi Polakami” albo będą mieć wpływ na cokolwiek. Na nasze dusze – w jego ustach zabrzmiało to jednocześnie groźnie i ironicznie. – To prosta droga do Wolnej Europy lub Paryskiej Kultury. Księża są i zawsze będą przeciwko postępowi. Taka już ich natura, a my musimy ograniczać i neutralizować ich wpływ na masy – dokończył. Zgodziłem się z tym, a on zawołał kelnera i zapłacił. Miałem już się ubierać. Eryk nagle uderzył się dłonią w czoło: – Aha, byłbym zapomniał! Skleroza! Wiem, że nie zrobiłeś tego dla pieniędzy, lecz my dbamy o naszych ludzi. To twoje honorarium. Weź te pieniądze bez wahania. Być może będziesz miał wydatki związane z pracą dla nas, więc nie ma co się certolić. – Dał mi w kopercie sto złotych, a ja napisałem pokwitowanie, z taką samą datą i klauzulą, podpisując je pseudonimem: Kwituję odbiór 100 złotych (sto złotych), tytułem zaliczki na poczet dalszej współpracy, od oficera SB, kapitana… Eryk powiedział, że nazwisko wstawi później sam. Potem wyszliśmy z Telimeny, pożegnaliśmy się, a ja poszedłem na spacer Nowym Światem, w kierunku Jerozolimskich. W głowie miałem pełno myśli. Przyszłość rysowała się wspaniale. Zarobiłem pierwsze pieniądze w życiu! Po drodze kupiłem sobie lepsze wino, algierską Gellalę i czekoladę w Delikatesach przy Wareckiej. Wypiłem je sam po powrocie do akademika. Nazajutrz cholernie bolała mnie głowa.
Olsztyńska miała z nami jeszcze jedne zajęcia. Potem zniknęła, a egzaminy prowadził prorektor Żabicki. Był specjalistą od XVI i XVII wieku, więc pytał wszystkich jedynie o datę powstania PZPR, twórców PPR i budowę organizacyjną partii. Wszyscy dostali dobre stopnie. Ja miałem wysoką średnią i przyznali mi 300 złotych stypendium. Towarzysz Jakub chwalił się wszem i wobec „wysoką świadomością klasową i ideową młodzieży akademickiej”, o czym miały świadczyć wyniki egzaminów z „przedmiotów ideologicznych”. Jacek skomentował to prosto: – Kwieciński zawsze wie, jak się ustawić. – To on nazywa się Kwieciński? – zapytałem. – Teraz tak – odpowiedział Jacek. Wiele lat później wściekał się, gdy ktoś mu przypomniał tę odpowiedź.
Podobno życie studenckie jest ciekawe. Ja tego nie zauważyłem. Uczyłem się, działałem, obserwowałem. Zajęcia miałem na ogół od samego rana, więc codziennie o siódmej piętnaście wychodziłem z Kica i szedłem na przystanek tramwajowy. Wbijałem się do dwudziestki szóstki, którą – wisząc na ogół na pomoście – dojeżdżałem do tunelu WZ, a potem schodami ruchomymi wjeżdżałem na plac Zamkowy. Tam czekałem na setkę, wpatrując się w ruiny zamku i nadpalone, puste, prześwitujące złowieszczo „okno Żeromskiego”. Jeszcze dwa przystanki i byłem na uniwersytecie. Czasem łapałem „efkę” na Grochowskiej, lecz kiedy skasowali przystanek koło schodów na Świerczewskiego, pozostał mi tramwaj. Wracałem inaczej. Po zajęciach szedłem na spacer Nowym Światem, oglądając wystawy sklepów. Na skrzyżowaniu z Chmielną był komis. Zatrzymywałem się tam i wpatrywałem w zachodnie śmiecie na wystawie: długopisy z półnagimi kobietami, trójwymiarowe pocztówki, nylonowe rajstopy. Dochodziłem do Jerozolimskich i pod KC wsiadałem w dwadzieścia cztery lub pod muzeum w „cetkę”. Jechałem do Ronda Wiatraczna, a stamtąd kilka kroków Grochowską, i byłem w akademiku. Czasem wpadałem „Pod Murzynka” na coś mocniejszego. Nie piłem dużo, chociaż zdarzało mi się pokrzepiać setką lub dwiema.
Z Erykiem spotykałem się do końca 1970 roku. Najpierw w knajpach, potem w MK na placu Dzierżyńskiego. W gomułkowskim bloku, na trzecim piętrze nad księgarnią, mieli tam mieszkanie. Niewielkie, dwupokojowe, około czterdzieści metrów, ze ślepą kuchnią. Wchodziło się od Senatorskiej, przez podwórko. Klatka miała numer drugi. Okna wychodziły na plac i na pomnik. Podobno do 1969 roku mieszkał w nim jeden z braci Toplarów. Zrzekł się mieszkania jeszcze przed wyjazdem na Zachód, gdy dostał paszport. MSW przejęło lokal i zaczęło wykorzystywać do spotkań ze „źródłami”. Pamiętam nowiutki komplet mebli z Emilki. Zadania dawano mi niezbyt kłopotliwe. Zgodnie z zaleceniami Eryka, nie wychylałem się, tylko obserwowałem. Kilka razy zabrano mnie na spotkania studenckie w kościele świętej Anny. Były to wykłady historycznoliterackie albo dotyczące ekonomii i prawa. Niezbyt interesujące, ale pojawiali się tam „bohaterowie marca”. Raz spotkałem nawet Jacka. Pisałem zawsze dokładne i szczegółowe raporty. Eryk był zadowolony. Wypłacał mi regularnie po sto czy dwieście złotych. Raz dostałem wynagrodzenie w bonach. Dziesięć. Starczyło na Rifle. Opowiadałem również, co dzieje się w ZSP. W okolicach października 1970, zaczęto mnie pytać o towarzysza Jakuba i Komitet Uczelniany. Eryk ostrzegł mnie, bym nie angażował się w żadne wiece lub petycje, listy poparcia oraz podobne inicjatywy. – Może być różnie – stwierdził tajemniczo. W listopadzie ojciec poradził mi to samo, dodając, że „oni tam powariowali, stracili poczucie rzeczywistości”. Co było potem – wiadomo. Dwunastego grudnia ogłoszono podwyżkę mięsa i wędlin. Zaczęły się strajki. Na UW Komitet Uczelniany wywiesił odezwy, w których zalecał studentom spokój. POP zwoływały zebrania nadzwyczajne. Sekretarze odczytywali list informujący o prowokacji gdańskich Niemców, inspirowanych z Bonn. KU chciał pisać jakiś protest, lecz Senat UW podjął decyzję o wcześniejszej przerwie świątecznej. Na Krakowskim pojawiło się więcej patroli milicyjnych. W mieście zrobiło się niespokojnie. W warszawskich fabrykach robotnicy zwoływali wiece, ale na razie nikt nie strajkował. Do Eryka nie mogłem się dodzwonić. Kilka miesięcy temu dał mi numer na wypadek „nagłych sytuacji”: 52 45 68. On sam wywoływał mnie przez listy, zostawiane na moje nazwisko na portierni Kica. W czwartek, 17 grudnia pojechałem do domu. W Radomiu było spokojnie. Ojciec cały czas siedział w pracy. Wieczorem telewizja podała krótką informację o „wypadkach śmiertelnych” podczas rozruchów na Wybrzeżu i wystosowała apel o spokój. Dwudziestego grudnia Gomułkę zastąpił Gierek. Podwyżkę odwołano