Piotr Wroński

Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa


Скачать книгу

organizacjach neutralizacja szefów na różnych poziomach niszczy jej jedność, a więc ją samą. I pamiętaj: nie walczymy z Bogiem, lecz z ludźmi, a ludzie są słabi i nie są wieczni. – Podobało mi się to zdanie. Skinąłem głową, przyznając mu rację. – Dobra – powiedział Siergiej. – Powtarzam: nie traktuj tego jak werbunek, ale jak zaproszenie do partnerskiej współpracy. Pomożemy ci. Nauczymy paru sztuczek. Pomoże ci to w dalszej karierze. Nie musisz odpowiadać dzisiaj. Przemyśl to sobie. Mam jeszcze jedną prośbę do ciebie. Wiem, że masz kontakty w środowisku warszawskich Palestyńczyków. Zapytaj ich o kontakty wśród islamskich ugrupowań we Włoszech lub Turcji. Generalnie o takie kontakty. I jakąś awtoryzacju. Nie musisz zawracać tym głowy towarzyszowi Mączarzowi. On i tak poleci ci to zrobić, a jeszcze jedna osoba będzie za dużo wiedzieć. Taka to praca. Daj mi odpowiedź w przyszłym tygodniu. Wystarczy, jak oddasz na portierni naszej ambasady w Warszawie kopertę zaadresowaną do mnie. Siergiej Wanin. Wystarczy. To bezpieczne, bo wy nie jesteście tacy ciekawscy, jak te Szwaby. To będzie także twoja odpowiedź. To co? Wracamy. Ja płacę. – Wstaliśmy. Siergiej zapłacił. Zauważyłem, że nie wziął rachunku. Wróciliśmy do swoich pokoi, rozmawiając po drodze na temat cen w NRD. Nie chciało mi się już myśleć. Wykąpałem się i zasnąłem jak kamień.

      Na drugi dzień poszedłem na konferencję, która odbywała się w sali zebrań na pierwszym piętrze. Prowadził ją Siergiej, którego Wereda przedstawiła jako radcę ambasady i dziennikarza. Na sali były osoby z Czechosłowacji, Bułgarii i Węgier oraz przedstawiciele NRD. Nie mówili nic ciekawego. Same ogólniki na temat zagrożenia ideologicznego, obrony socjalizmu, zmniejszającego się stopnia indoktrynacji społeczeństw w państwach wspólnoty socjalistycznej, zadaniach partii. Takie ble ble ble. Na szczęście „obrady” skończyły się po sześciu godzinach. Nawet nie odczytałem swojej analizy. Wręczyłem ją Waninowi „do protokołu”. Potem poszliśmy na obiad. Siergiej pożegnał się szybko. Do mnie podszedł na końcu. Stałem sam, zajęty nalewaniem kawy. – Do zobaczenia – powiedział cicho. Potem spakowałem się, pożegnałem z dyrektorką, wsiadłem do samochodu i wyruszyłem w drogę powrotną do Warszawy. Tym razem trochę dłuższą, bo przez Chojnów. W okolicach instytutu nie było już radiowozu Volkspolizei ani żadnego innego samochodu, Było około dwudziestej. Nazajutrz zaczynał się grudzień. Postanowiłem pojechać w nocy. Lepiej się myśli.

      Sklepy za „żółtymi firankami”

      Wychowałem się w dużym, jak na polskie warunki, mieście. Do Warszawy było stosunkowo blisko, lecz komunikacja była słaba. Droga też. Dopiero Gierek, w swojej manii wielkości, zaprzągł wojsko do pracy i zbudowano coś w rodzaju autostrady. Dla mnie nie miało to większego znaczenia, gdyż mieszkałem już w stolicy. Moje miasto! Przedwojenne rudery, gomułkowskie kołchozy i gierkowska płyta. Serce przemysłu zbrojeniowego. Ojciec pracował w Łuczniku. Najpierw w kadrach, potem został dyrektorem personalnym. Ważna figura. Do niego należało, by produkcją specjalną zajmowali się właściwi ludzie, a niewłaściwi mieli ograniczony kontakt z robotnikami. Powodziło nam się dobrze. Matka nie pracowała. Na początku lat sześćdziesiątych dostaliśmy trzypokojowe mieszkanie na osiedlu XV-lecia. Typowe blokowisko, zaczęte za Bieruta i skończone po odwilży. Ojciec jeździł służbową Warszawą. Jeszcze bez kierowcy. Ja miałem w końcu własny pokój. W domu mieliśmy już telewizor. Jeden z pierwszych w bloku. Niestety, rodzice nie pozwalali mi zapraszać podwórkowej dzieciarni na wspólne oglądanie niedzielnych programów dla dzieci. Matka mówiła coś o spoufalaniu, a ojciec przytakiwał. W szkole szło mi dobrze. Rodzice większości kolegów pracowali w Łuczniku i znali mojego ojca. Mimo to, niezbyt chętnie patrzyli na zabawy swoich dzieci ze mną. Wówczas nie rozumiałem tego. Pewnego razu – byłem chyba w szóstej klasie – wszedłem wieczorem do pokoju rodziców i powiedziałem, że chcę chodzić na religię. – Wszyscy chodzą – tłumaczyłem – a ksiądz opowiada im o historii i jest bardzo miły. – Wykrzyczałem też, że koledzy nazywają mnie żydem i nie zapraszają do siebie ani też nie chcą przychodzić do mnie. – Jakbym poszedł na religię – tłumaczyłem – to natychmiast zdobyłbym przyjaciół. Byłem przekonany, że ojciec się wścieknie, ale on powiedział tylko: – Idź spać. Jutro pogadamy. – Kiedy wychodziłem z pokoju, usłyszałem, jak mówił coś do matki na temat kontaktów z dziadkami. Obudził mnie na drugi dzień o piątej rano. Kazał szybko ubierać się i wychodzić. Dziesięć minut później siedzieliśmy w samochodzie. Było jeszcze ciemno, kiedy zaparkowaliśmy w uliczce prowadzącej do głównej bramy zakładów. – No, kto tam chodzi na tę religię?” – zapytał dobrodusznie. Odpowiedziałem. – Nadal chcesz chodzić na tę religię? – Potwierdziłem, a on pokazał ręką robotników spieszących do pracy na pierwszą zmianę. – Popatrz – powiedział. – Widzisz ich. Harują jak woły. Wiecznie zmęczeni. Wiecznie niedospani. Wiecznie na coś czekają. To na mieszkanie, to na wczasy z rady zakładowej. Wierzą, że to ich państwo i kłaniają się w pas wszystkim urzędnikom, marząc, że ich dzieci usiądą za biurkiem, a nie staną za tokarką. Przyzwyczaili się kłaniać każdemu. I sekretarzowi, i księdzu, i sprzedawczyni w mięsnym, by zostawiła im lepsze kawałki. Po pracy wystają w kolejkach, a gdy chcą kupić telewizor, to muszą brać kredyt w ORS. Nie dorobią się niczego. Nigdy nie opuszczą tej fabryki i tego miasta. Chcesz być taki? Nie będę się sprzeciwiał. Jeśli chcesz chodzić na religię, to chodź, ale zastanów się, co chcesz wybrać: ich czy lepszy świat. Nazywają cię Żydem. Powiedz im, że to oni wierzą w Żyda. Ty jesteś rdzennym Polakiem. Nie zmieniłeś nazwiska, jak wielu z nich. Nie stałeś się Kwiatkowskim czy Jabłońskim. Masz swój kraj, którego nie wstydzisz się i nie udajesz kogoś innego. Jesteś wierny jemu, a nie jakiejś Ziemi Obiecanej lub obcej stolicy. Kiedyś to zrozumiesz. Przyjrzyj się im uważnie. – I odwiózł mnie do domu. Więcej na temat religii nie rozmawialiśmy. Dwa tygodnie później zaczęły się ferie. Ojciec załatwił mi zimowisko w ośrodku KC w Mierkach. Miał kolegę w KW i ten pomógł. Poczułem się tam o wiele swobodniej niż w szkole. I nikt nikogo nie nazywał Żydem, chociaż kilku kolegów nosiło niepolskie nazwiska. Z jednym z kolegów z grupy utrzymywałem potem kontakt. W 1969 roku mieszkałem u niego podczas egzaminów na uniwersytet. Miał piękne duże mieszkanie w alei Przyjaciół. Pamiętam żołnierza, który sprawdzał, czy na liście jest moje nazwisko, zanim otworzył szlaban zamykający ulice. Szlabany te zlikwidował dopiero Gierek. Podobnie jak portrety na ścianach. Po tej „wycieczce” z ojcem odsunąłem się bardziej od kolegów, lecz zacząłem ich bardziej obserwować. Powoli dochodziło do mnie, że większość z nich skończy w fabryce, a księża zaofiarują im jedynie modlitwy, których może wysłucha nieistniejący Bóg. I żadnej realnej pomocy. Świat należy do człowieka, nie do duchów.

      Liceum skończyłem bez problemów. Miałem kilku znajomych, dobrych kolegów, ale nie wiązałem się z nikim. Zawsze miałem talent do języków, więc szlifowałem rosyjski w miejskim oddziale TPPR. Wygrałem olimpiadę wojewódzką. Dostałem medal, dyplom, dwieście złotych i dodatkowe punkty na studia. Nagrody wręczał nam ambasador ZSRR. Tak mi się przynajmniej wydawało. Potem dowiedziałem się, że to był zwykły pracownik pionu administracyjnego placówki. W udziale w olimpiadzie ogólnopolskiej przeszkodziło mi pospolite zapalenie płuc. Żałowałem jak cholera, bo główną nagrodą miał być dwutygodniowy pobyt na obozie pionierów na Krymie. Ojciec pocieszał mnie wtedy, mówiąc, że jeszcze zdążę zwiedzić ten kraj. Nawet Moskwę.

      Rok 1968 przeszedł mi bardzo szybko. Marzec kojarzy mi się jedynie z koniecznością uzyskiwania podpisów rodziców w dzienniczku. Nauczyciele przez dwa miesiące zapisywali nam godzinę wyjścia ze szkoły, a rodzice musieli wpisywać godzinę przyjścia do domu. W czerwcu ojciec został dyrektorem personalnym i przyjeżdżała po niego służbowa wołga z kierowcą. Czasem podwoził mnie do szkoły. Matura poszła mi nieźle. Postanowiłem zdawać na fizykę. Ojciec wolał, abym studiował handel zagraniczny, lecz zaakceptował mój wybór. Zasugerował mi tylko uniwersytet. – Po politechnice zostaniesz najwyżej majstrem w zakładzie, jak wielu inżynierków – tłumaczył. Posłuchałem go i pojechałem na egzaminy. Zamieszkałem u kolegi z Mierek – Jacka Grunsztajna, który przygotowywał