Piotr Wroński

Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa


Скачать книгу

Chodziłem na spotkania, pisałem raporty i analizy. Po Sierpniu skierowano mnie do grupy badającej zaangażowanie Kościoła katolickiego w NSZZ „Solidarność”. Chcieliśmy dojść do Watykanu, przez który szła cała ta indoktrynacja, pieniądze i wsparcie polityczne. Zachód, niczym stado hien, rzucił się na nas, widząc okazję do pożarcia, a przynajmniej nadgryzienia systemu. Było więc oczywiste, że wykorzystają wszystkie siły niechętne Partii. Kościół był na czele ich listy. We wrześniu osiemdziesiątego roku napisałem analizę, która prezentowała przypuszczalny sposób działania kleru. Wymieniałem nazwiska księży i osób związanych ze świeckimi organizacjami katolickimi i przestrzegałem przed zbytnim zaufaniem do nich. Zakończyłem tezą, że episkopat zawsze będzie grał tak, jak chce tego Watykan i jego mocodawcy, gdyż Kościół zawsze będzie lojalny wobec tych, którzy płacą lepiej, są silniejsi i mogą mu zagrozić. Wsparłem swoje rozważania historią tej instytucji, wybijając na pierwszy plan dwuznaczną postawę Piusa XII wobec Hitlera. Podałem też wzrastające liczby parafian i nawróceń wśród robotników, którzy poparli „Solidarność”. Zaproponowałem też nagłaśnianie antysemityzmu kleru, gdyż większość intelektualistów i prawdziwych założycieli związku była pochodzenia żydowskiego. „Niedobitki sześćdziesiątego ósmego roku”, „dzieci komuny” – tak nazywano ich w resorcie. Oddałem dokument naczelnikowi i zająłem się codzienną pracą. Po miesiącu przeniesiono mnie do Wydziału VI. Była to słynna, owiana tajemnicą, część departamentu, a jej pracownicy rzadko kontaktowali się z resztą oficerów. Jeździli za granicę i wciąż konkurowali z „Jedynką”, czyli Departamentem I – wywiadem. Część „Szóstki” mieściła się w korytarzu za zamkniętymi drzwiami, do których otwarcia trzeba było mieć specjalny kod. Tę odizolowaną część korytarza na czwartym piętrze bloku „A” na Rakowieckiej wszyscy „czwórkarze” określali ironicznym mianem „getta intelektualistów”. Chodziło o to, że wszyscy funkcjonariusze tego wydziału pokończyli wyższe cywilne studia, a nie resortowe licea i akademie. Nikt nie miał matury z Legionowa czy magistra z ASW. Niektórzy byli po ATK-u i KUL-u. Reszta – po uniwersytetach.

      Nie od razu znalazłem się „za drzwiami”. Najpierw posadzono mnie w samodzielnym pokoju pomiędzy dyrektorem a wydziałem, na granicy bloków „C” i „A”. Naczelnik, Tadek Tannenberg, uprzejmy starszy pan, preferujący elegancję późnego Gomułki, wprowadził mnie do wydziału, poznał z innymi, po czym wskazał mój pokój. Na zewnątrz! Nawet kodu mi nie dali! Musiał zauważyć moją minę, gdyż zaśmiał się i powiedział: – Spokojnie! Najpierw nauczysz się myśleć i pisać. Będziesz wszystko oddawał mnie albo dyrektorowi. Bezpośrednio. Interesują nas przede wszystkim fakty i oceny. Twoje oceny. – Miałem obsługiwać CPO – Centralny Punkt Odbioru Departamentu Techniki MSW, czyli podsłuchy stacjonarne. Miejsce, gdzie nagrywano non stop figurantów, którym założono w mieszkaniach sondy na stałe. Poprzednio dostawałem stenogramy z Techniki, która miała specjalny wydział do transkrypcji, obsługujący też podsłuchy doraźne. Nie wiedziałem, że „Szóstka” ma własne „oczka” w CPO, a pracownik DT zmienia tylko taśmy, które potem oddaje bezpośrednio do wydziału. Przez miesiąc, wchodząc rano do pracy, szedłem „za kiosk”, w prawo, i dzwoniłem do potężnie zabezpieczonych drzwi CPO. Otwierano mi, a ja wchodziłem do drugiego pokoiku po lewej stronie korytarza, pełnego stojaków z magnetofonami, oznaczonymi kryptonimami spraw. Kwitowałem taśmy, wkładałem je do koperty, wraz z pracownikiem Techniki pieczętowałem kopertę i szedłem do siebie na czwarte piętro. Słuchałem, czasami robiłem stenogram, lecz głównie opisywałem treść wraz z komentarzem. Maszynopis oddawałem naczelnikowi, który zawsze przychodził do mnie po moim telefonie, a gdy jego nie było – dyrektorowi. Sekretarka zawsze wpuszczała mnie poza kolejką. Na koniec dnia oddawałem taśmy na CPO, chyba że szefowie postanowili je zatrzymać. Wówczas pisałem krótkie pisemko, które Technika włączała w swoją dokumentację. Nie ma służb specjalnych bez biurokracji! Tak mi się wówczas wydawało. Kogo na tych taśmach nie było! Czołówka z pierwszych stron gazet. Cała góra episkopatu, „Solidarności”, dziennikarze, a nawet pisarze i kilku wyższych działaczy partyjnych. Dzięki ich gadulstwu wiedzieliśmy, co planują, z kim planują oraz co chcą osiągnąć. Z doświadczeń lat poprzednich szybko zorientowałem się, kto z nich jest naszym agentem. Rozpoznałem nawet głos księdza, który kilka lat wcześniej zgodził się na współpracę ze mną. Podesłałem mu małolatę i nie miał wyjścia. Przyjechałem dumny do pracy, a oni dali mi premię i zabrali sprawę. Piłem ze złości ze trzy dni. Doszedł wysoko. Najciekawszy dla mnie był jednak aspekt psychologiczny. Nie macie pojęcia, jak potrafią się zachować ludzie, którzy myślą, że są sami, bezpieczni w zaciszu domowym, i nie muszą już grać, kontrolować swojego zachowania. Pamiętam jednego „luminarza”, kreowanego na wzór cnót wszelakich, strażnika moralności, symbol intelektualisty, patrioty oraz „miłośnika ciężko pracującego ludu miast i wsi”, wciąż „wykorzystywanego przez komunistów”. Mówił i pisał o tym pięknie. W domu, po wyjściu gości, kazał żonie sprawdzać zastawę, liczyć sztućce. Opierdzielał ją totalnie za to, że podała za dużo wina albo zaproponowała herbatę, która przecież była na kartki. Traktował ją zresztą jak psa i rżnął brutalnie, używając przy tym słów z warszawskiego „złotego trójkąta”. Ona także nie pozostawała mu dłużna i robiła awanturę, gdy znowu nie spuścił po sobie wody albo zgasił papierosa na stole. Raz, po jednym z płomiennych przemówień na jakimś solidarnościowym forum, zadzwonił do niego pewien „kacyk” (tak nazywaliśmy funkcyjnych KC PZPR) i poprosił o wyjaśnienie niektórych kwestii. Nasz „luminarz” nic nie wyjaśnił, tylko zaczął się tłumaczyć oraz zastrzegać, że to było wyłącznie dla tych „ciemniaków”, po to, by „skanalizować emocje”. Na koniec panowie pośmiali się trochę z popularnych kawałów i umówili na osobistą rozmowę. Takie dyskretne spotkanie. Był także słynny pisarz. Przyjmowali go na salonach kościelnych i opozycyjnych, póki nie stracił całkowicie kontroli nad sobą i nie zaczął się dobierać do każdego faceta, który obok niego stanął. Pił wszystko, co było do wypicia. Opuścili go wszyscy, włącznie z córką, której mąż też przeszedł przez jego łóżko. W końcu odizolowali go od wszystkich. Zamknęli w domu, bo tylko tak mogli utrzymać w społeczeństwie jego legendę. Odwiedzało go tylko dwóch przyjaciół, też pisarzy, i pielęgniarki, które wytrzymywały jedną, góra dwie wizyty. Kupowali mu wódę, by nie był agresywny. Gdy już nie mógł chodzić, wypijał spirytus salicylowy. Smarowano mu nim odleżyny. Oddaliśmy go „Trójce”, a ta utrzymała podsłuch w jego mieszkaniu, chociaż nie odwiedzał go już ani nikt z naszych, ani żaden z figurantów. Niedługo potem, już w stanie wojennym, usłyszałem, że zmarł. Jego śmierć słyszał dyżurny technik na CPO. Najpierw była jakaś awantura z samym sobą, potem słychać było brzęk tłuczonego szkła i głośne charczenie. Zawiadomił górę. Ta – szefów, którzy zdecydowali, by „anonimowo” poinformować „opiekunów” pisarza i pogotowie. Karetka przyjechała szybko, ale nie mogła sforsować drzwi. Chciano zawiadomić milicję, lecz – na szczęście – pojawili się dwaj równie znani pisarze z kluczem. Weszli do środka. Nasz literat już nie żył, a jego „opiekunowie” poprosili głośno niby-lekarza, by nie nagłaśniać sprawy.

      Taśm słuchałem do końca listopada. Pewnego dnia wszedł do mojego pokoju Tannenberg z jakimś starszym ode mnie człowiekiem. – To jest major Centrycki – powiedział. – Siedział tu przed tobą, tylko wyjechał na szkolenie za granicę. Zastępowałeś go przez chwilę. Zbieraj swoje rzeczy i za pół godziny zamelduj się u mnie. Aha! Kod do drzwi. Chyba aktualny – zażartował i podał mi małą karteczkę z czterema cyframi: 8637 – pamiętam do dzisiaj. Centrycki też się uśmiechnął. Szybko przekazałem mu taśmy. Powiedziałem, które są jeszcze do zrobienia. Zabrałem szklankę, kawę, swoje torebki herbaty, cukier, palto i torbę. Za chwilę wstukiwałem kod na zamku szyfrowym. Zabrzęczało i wszedłem do środka. „Zaczęło się” – pomyślałem wtedy, nie wiedząc, że to dopiero wstęp.

      Pierwsze drzwi od wejścia, po prawej stronie, prowadziły do sekretariatu naczelnika. Pani Basia od razu wprowadziła mnie do jego gabinetu. W środku, za dużym