>
Korekta:
Barbara Cabała
Dariusz Godoś
Projekt okładki:
Radosław Krawczyk
© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2014
ISBN 978-83-7595-662-7
Wydawnictwo M
ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków
tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75
e-mail: [email protected]
Publikację elektroniczną przygotował:
Wstęp
Sensacja wybuchła przed ponad rokiem. Był wrzesień, w Rzymie, w czasie Międzynarodowego Kongresu Studiów Koptyjskich, profesor Karen Leigh King, historyk zajmująca się okresem wczesnego chrześcijaństwa na Uniwersytecie Harvarda, ogłosiła, że znalazła skrawek papirusu, na którym są zapisane słowa: „Jezus powiedział im: Moja żona…”.Tuż pod tym wersem znalazło się inne stwierdzenie: „Będzie ona mogła być moim uczniem”. Zdanie to zostało zapisane alfabetem greckim, w języku koptyjskim, a fragment pochodzi najprawdopodobniej z końca IV wieku naszej ery. Najprawdopodobniej, bo nie był znany jego właściciel.
Tej krótkiej informacji towarzyszył komentarz pani profesor. „Fragment ten sugeruje, że niektórzy wcześni chrześcijanie znali tradycję, zgodnie z którą Jezus był żonaty” – stwierdziła King. Dowodziła ona, że choć sam znaleziony przez nią papirus jest z wieku IV, to opiera się na tekście o dwa wieki wcześniejszym. Czyli, jak mówiła, można sądzić, że w niektórych kręgach wczesnych chrześcijan sądzono, iż Jezus faktycznie miał żonę. To rozumowanie pozwoliło jej nazwać znaleziony fragment „Ewangelią żony Jezusa”. Cała sprawa została opisana obszernie przez „New York Timesa”. Od tej chwili rzecz zaczęła żyć własnym życiem. Podnieceni reporterzy biegali za panią King, największe portale informacyjne, BBC, CNN, zamieszczały newsa, świat ogarnęła gorączka i podniecenie. Dwoili się i troili eksperci. Mało kto zwracał uwagę, że w języku gnostyków, z ich potępieniem ciała i seksu, erotyczny związek Zbawiciela z kobietą byłby nie do pomyślenia. Że nazywanie gnostyków chrześcijanami wydaje się nadużyciem. To zdaje się nikogo nie obchodzić. To zdają się nieistotne szczegóły. Kto by zwracał na nie uwagę?
Istotne było co innego. Wreszcie znalazł się naukowiec, i to nie byle jaki, bo z Uniwersytetu Harvarda, który własnym i swojej uczelni autorytetem potwierdził, że Jezus mógł mieć żonę, o czym mogą świadczyć starożytne dokumenty, skryte wcześniej przed wzrokiem wiernych. Na tę wieść, niczym na wybawienie, czekali wszyscy ci – a zapewne są to miliony – którzy swoją wiedzę o chrześcijaństwie zdobyli, czytając książkę lub oglądając film o Kodzie Leonarda da Vinci. Wszyscy ci, którzy nim usłyszeli o odkryciu pani King, wiedzieli już, że Kościół od zarania swych dziejów skrywa straszną tajemnicę, że jego nieludzki i nikczemny charakter objawił się w tym, iż przez stulecia ukrywał przed chrześcijanami radosną wieść o tym, że Maria Magdalena była wybranką Jezusa. Z taką świadomością nie można było się nie podniecać. Nie można było się nie ekscytować. Gnostycy czy chrześcijanie, wiek IV czy II, jeden pies. Dość, by informacja poszła w świat i by dotarła do uszu setek milionów współczesnych chrześcijan, którzy uparcie nie chcą przyjąć do wiadomości, że ich Zbawiciel był człowiekiem jak inni w każdym calu. Po prostu uprawiał seks z Marią Magdaleną, a stary papirus miał być tego dowodem.
Może odkrycia pani King nie spotkałyby się z tak wielkim rozgłosem, gdyby nieco więcej było wiadomo o jej wcześniejszej działalności badawczej, skrywającej się za poważnie brzmiącą, trzeba przyznać, funkcją specjalisty od wczesnego chrześcijaństwa na jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów świata. Jest bowiem King sama, mniemam, najlepszym znakiem nowego zjawiska ideologizacji europejskich i amerykańskich uniwersytetów. Karierę robią tam nie tyle badacze, ile ideologowie. Rewolucjoniści i rewolucjonistki, dla których historia dawno już przestała być zapisem minionego, a stała się poręcznym instrumentem w walce z uprzedzeniami, opresją, prześladowaniami, maskulinizmem, patriarchalizmem, wyzyskiem itd., itp. Nic dziwnego zatem, że w takiej atmosferze napięcia, w takim nastroju bojowania i zaangażowania nawet niepewnej proweniencji fragment datowany na kilka wieków po śmierci Jezusa może się okazać autentyczny i prawdziwy. Jak z animuszem i zapałem pisała pani King w swej wcześniejszej książce The Gospel of Mary of Magdala. Jesus and the First Woman Apostle: „Ojcowie Kościoła odczytywali Ewangelie w zgodzie z seksisowskimi przesądami, według których kobiety są z natury gorsze od mężczyzn i nie powinny mieć nad nimi władzy” (s. 152). Otóż to. Skoro Ewangelie powstały jako owoc seksizmu, jako dzieła spaczone, uprzedzone, jako zapis i świadectwo dominacji męskiej, skoro tak też je później wykładano i komentowano, to odkryty przez panią King fragment papirusu może się spokojnie nazywać „Ewangelią żony Jezusa”. Amerykańska badaczka wielokrotnie już dała się wcześniej poznać jako zwolenniczka radykalnego, feministycznego odczytania Ewangelii. Dla niej „historyczna Maria z Magdali była wybitną żydowską popleczniczką Jezusa, główną apostołką, kobietą pełną wizji”. Tak samo King dowodziła, że odnaleziona pod koniec XIX wieku w Berlinie koptyjska Ewangelia Marii Magdaleny, najprawdopodobniej pochodząca z przełomu II i III wieku n.e. ma podobne znaczenie dla ustalenia historyczności Jezusa jak Ewangelie kanoniczne. To wszystko nie przeszkadza jej występować przed opinią publiczną w roli eksperta i znawcy.
Sensacja trwała kilka niespełna dni, by potem szybko ustąpić miejsca innym, mam nadzieję bliższym rzeczywistości, informacjom. W końcu kiedy głos zabrali specjaliści, szybko wyszło na jaw, że sprawa jest dęta i że wielki przełom to zwykła hucpa. Jak pisał jeden z nich, Francis Watson z uniwersytetu w Durham, „Ewangelię lub fragment ewangelii można uważać za »sfałszowany« niezależnie od tego, czy ich autor żył współcześnie, czy w starożytności. W obu przypadkach cel jest taki sam. Chodzi o przekonanie tak wielu czytelników jak to możliwe, aby traktowali nowy tekst poważnie – jako okno pokazujące nieznane aspekty życia Jezusa lub przynajmniej jako świadectwo postrzegania Go przez późniejszych zwolenników”. Dlatego Watson zaleca szczególny sceptycyzm, jeżeli chodzi o odkrycie King. Jego zdaniem cały fragment jest bowiem współczesnym fałszerstwem, zbiorem kilku wyrażeń pochodzących z koptyjskiej Ewangelii Tomasza napisanych na starożytnym papirusie przez współcześnie żyjącego autora. Ta i inne analizy znawców zakończyły karierę „Ewangelii żony Jezusa”. Nic to jednak. Liczy się, jestem przekonany, co innego. Setki milionów ludzi uznało, że w sprawie „żony Jezusa” jest coś na rzeczy. A uznało tak, bo wcześniej przeczytali o tym u Dana Browna lub w jednej z innych książek, których autorzy oznajmiają wszem i wobec, że posiedli wiedzę tajemną.
Rzeczywiście, ilość bzdur i głupot wypisywanych o Jezusie i Jego pierwszych uczniach nigdy chyba nie była równie wielka jak obecnie. A już szczególnie nigdy tak bardzo nie ekscytowano się zagadnieniem rzekomej żony Jezusa i nie próbowano z taką stanowczością obsadzić w tej roli Marii Magdaleny. Rozbawiło mnie przy tym, że jeden z autorów owych banialuk, nieżyjący już Lawrence Gardner, we wstępie do swojej najpoczytniejszej pracy poświęconej dziedzictwu Marii Magdaleny utrzymywał, że to, co pisze, to czyste fakty. Tak też ponoć uznawał w czasie debaty w BBC niewymieniony z nazwiska dominikanin, który, jeśli wierzyć Gardnerowi, miał potwierdzić, że on jako duchowny mówi o Marii Magdalenie z punktu widzenia wiary, a Gardner – człowiek, który bez zmrużenia oka i cienia dowodów podaje imiona córek i synów Jezusa – wychodzi od faktów historycznych. Być może to przykład blagi i tromtadractwa, a być może kolejne signum temporis. Jeszcze jakiś czas temu uważałbym, że to musi być to pierwsze. Czytając wywody Gardnera, puknąłbym się w czoło i pomyślał, że żal mi tego człowieka. Nie dopuszczałbym myśli, że ktoś może na poważnie uznawać jego tezy za historycznie wiarygodne. Jak wszakże się mam pukać i okazywać współczucie, kiedy czytam u skądinąd, wydawałoby się, wykształconego znawcy religii, profesora Zbigniewa Mikołejko, pochwały innego koszmarku gatunku magdaleńskiego, czyli książki