który doskonale zdawał sobie sprawę z tego, ile zyskałby, mając taką piękność u swego boku. Jego królowa powinna być silna, w przeciwnym razie, niczym jego matka, nie zniosłaby trudów, jakie przynosi pustynia, straciłaby ochotę do życia przy pierwszej burzy. Bo życie, to przede wszystkim burze, a nie blask słońca.
Kavian był władcą – wojownikiem. Amaya miała być jego królową – wojowniczką, niezależnie od tego, jak bardzo nienawidziła tego wszystkiego, co robił, by ją do tej roli przygotować, i co jemu dawało tak dużo satysfakcji.
‒ Żadnego sprzeciwu, żadnych negocjacji – powtórzył, może trochę zbyt stanowczo. – Nie masz wyboru, cokolwiek zrobisz, wszystkie działania będą wiodły do tego samego celu.
Spodziewał się kłótni, z tego prostego powodu, że dotychczas zawsze się kłóciła, a kiedy wreszcie zdołał ją uciszyć w jedyny znany sobie sposób, wzięła nogi za pas i uciekła na sześć miesięcy. Potem, kiedy ją odnalazł, był gotów nawet podziwiać ją za odwagę i desperację. Tymczasem dziś jego wojowniczka ponownie stawiła mu opór.
‒ To złowieszcze słowa – powiedziała. – Założysz mi na głowę worek po kartoflach? Zakleisz mi usta taśmą? Stare dobre metody porywaczy?
Kavian nie powinien był się uśmiechnąć. Był świadom, że w ten sposób prosi się o kłopoty, ale nie mógł się powstrzymać, zwłaszcza gdy wyszedłszy na ulicę, minęła go, jakby chciała, by spojrzał na nią z innej perspektywy i docenił wartość obcisłych dżinsów na idealnie zbudowanej kobiecie.
Poczuł pulsowanie w skroniach, niepohamowaną potrzebę przyciągnięcia jej do siebie, by znów sprawdzić dłońmi kształt jej pośladków, by skończyć tam, gdzie znaleźli się przed sześcioma miesiącami, tak by nie musieć jedynie wspominać, jak to robił każdego dnia od chwili, gdy uciekła.
‒ Do Calgary leci się krótko, biorąc pod uwagę, że mamy do dyspozycji helikopter – powiedział. – A potem zaledwie piętnaście godzin do Daar Talaas. Od ciebie zależy, czy spędzisz podróż z workiem po kartoflach na głowie i taśmą na ustach. Mogę cię też czymś naszprycować, jeśli to ci pomoże czuć się bardziej pokrzywdzoną i prześladowaną. Wedle życzenia, moja królewno.
Zatrzymała się, tkwiła nieruchomo na ulicy małego miasteczka w środku kanadyjskiej głuszy. Potem odwróciła się powoli, jakby wciąż przetwarzając wypowiedziane szorstkim tonem słowa Kaviana. Gdy wreszcie spojrzała mu w oczy, nie odwróciła wzroku.
‒ Nie mogę być twoją królową – powiedziała cichutko. – Musisz to wiedzieć. Jestem pewna, że wreszcie to zrozumiałeś, po tylu miesiącach.
Nawet nie próbował trzymać się od niej z daleka. Schwycił jej warkocz i pociągnął lekko. Gdyby chciał, przydusiłby ją, przycisnął do siebie, całował jej malinowe pełne usta. Wizja namiętnego pocałunku unosiła się między nimi. Niestety, wraz z nią pojawiło się drażniące wspomnienie tego, co stało się w pałacu jej brata; wspomnienie, które pobudziło krew, sprawiając, że oboje oblali się rumieńcem zupełnie nieprzystającym do zimnego dnia.
‒ Obiecywałaś – przypomniał jej. – Ty składałaś przysięgi, ja je akceptowałem. Oddałaś się w moje ręce, Amaya. Możesz to nazywać, jak chcesz, wymuszonymi zrękowinami, dyplomatycznymi zaręczynami, zaaranżowanym małżeństwem… Jakichkolwiek określeń użyjesz, to ty nie dotrzymałaś słowa. Dlatego uważam, że nadal do mnie należysz, nigdy nie przestałaś być moja…
‒ Nie mogę tego zaakceptować – wyszeptała rozpaczliwie.
Zaskoczyła go – tym, czego się spodziewał, a czego w tej chwili nie zrobiła: nie wyrywała się, nie szlochała, nie unikała jego spojrzenia.
‒ To nie twojej akceptacji potrzebuję – powiedział twardo. – Tylko ciebie.
Do starożytnego pustynnego miasta z twierdzą i królewskim pałacem nie wiodły żadne drogi. Tak przynajmniej od wieków głosiły legendy i opowieści przekazywane na temat Daar Talaas przez handlarzy i pokonanych rywali tamtejszego władcy. Taką prawdę uwieczniono w bojowych pieśniach i epickich poematach. Obecnie, w czasach obserwacji satelitarnych i szpiegowskich dronów, nie było możliwości zatajenia jego lokalizacji, co wcale nie oznaczało, że dostęp do niego stawał się łatwiejszy. Liczne drogi prowadzące od granic państwa nadal kończyły się nagle w sercu pustyni, w nieokreślonym miejscu pośród wędrujących piasków. Kraj przecinały ponadto niewidoczne z nieba tajemnicze tunele pod potężnymi górami, gdzie mieszkańcy zwykle skrywali się przed najeźdźcami. Niezwykła kraina tylko pozornie otwierała się na świat, jeśli ten miał odwagę błądzić w jej pozbawionych życia przestrzeniach. Tajemnicza siedziba władców niezmiennie, od pradawnych czasów, fascynowała jak fatamorgana i tak jak ona pozostała zarówno niezbadana, jak niezdobyta. Daar Talaas nie można było zaatakować z lądu. Nie można też było stamtąd uciec.
Amaya nie rozważała pozostania na tej ziemi, co nie znaczy, że nie starała się jej poznać poprzez lekturę dostępnych materiałów. Na wszelki wypadek.
Mały samolot o szlachetnych kształtach właśnie wylądował. Amaya stanęła na szczycie schodków, bezradnie rozejrzała się wokół. Kavian podążał tuż za nią, jak pasterz czuwający nad stadem owiec, przygotowany na ich desperacką ucieczkę w piekło otaczającej to miejsce pustyni.
‒ Tu nie będziesz potrzebowała strażnika. ‒ Kavian chyba czytał w jej myślach, gdy z rezygnacją zapatrzyła się w bezkresne piaski. – Sam dam sobie z tobą radę. Już wiem, jak postępować z kobietami, zwłaszcza tak przebiegłymi. Wyobraź sobie, co może się stać, gdybyś próbowała.
Nie musiała sobie wyobrażać. Ostatnie sześć miesięcy spędziła, próbując wyrzucić z pamięci wspomnienie tamtej nocy w pałacu jej brata.
‒ To się więcej nie powtórzy – zapewniła go.
Gdy zeskakiwała na płytę kameralnego lotniska, Kavian położył jej dłoń na karku, lekkim uściskiem pomagając zachować równowagę. Nie zabrał ręki, gdy szli po płycie lotniska. Pochylił się, muskając ustami jej policzek. Amaya była przekonana, że doskonale wiedział, co robi; wiedział, że tym dotykiem zamienia jej ciało w ocean wrzących płomieni. Przestała oddychać.
‒ Ależ powtórzy się – powiedział. – I to często. Już wkrótce…
Zadrżała, nawet nie próbując sobie tłumaczyć, że to tylko strach… Zaśmiał się, wciąż ją przytrzymując, nawet kiedy doszli do oczekującego na nich helikoptera.
‒ Nie wyskoczę w czasie lotu – zapewniła go.
‒ Nie wątpię.
To był krótki, nierówny lot. Wznieśli się niemal pionowo na znaczną wysokość, by potem przelecieć nad łańcuchami złowrogich gór i wylądować po ich przeciwnej stronie. Amaya przyglądała się z góry kamiennym budynkom, baśniowym ogrodom, wieżyczkom i minaretom potężnego miasta, zastanawiając się, co ją tam czeka. Gdy wylądowali, Kavian ponownie chwycił ją za kark, jak niesfornego kociaka. Chciała zaprotestować, ale powstrzymała się, widząc jego triumfujący uśmiech. Kilka miesięcy temu obiecał jej, że ją tu sprowadzi, i właśnie to zrobił. Zaschło jej w gardle. Nie od pustynnego powietrza, ale na myśl o tym, których jeszcze obietnic zamierza dotrzymać pustynny książę.
Pewnie wszystkich. Dotrzyma każdej obietnicy, którą złożył.
Helikopter wylądował na dachu potężnego gmachu, najwyżej położonego miejsca w tej części doliny. Kiedy opuścili pojazd, Kavian mocno chwycił ją za rękę, pociągając za sobą, nie zważając na to, że narzuca zbyt szybkie tempo; musiała prawie biec. Przemierzali labirynt korytarzy, setki wijących się marmurowych schodów, sale wykładane mozaikami i pokoje z rzeźbionymi sufitami. Wnętrze pałacu