się we wspomnieniach o niej, trudno zapomnieć o niebezpieczeństwie, które czaiło się za każdym rogiem. W żadnej celi nie było bezpiecznie. Na żadnym korytarzu. W żadnej łazience. Nawet na podwórku.
Kiedy Bethany powiedziała mi, że mają wystarczająco dowodów, by aresztować Ti, nie zamierzałem im na to pozwolić i bez namysłu zgodziłem się zająć jej miejsce. To tylko kolejny powód, by się pilnować i być przygotowanym na to, że każdy Bastard, który myśli, że może tu przyjść i mnie wykończyć, sam skończy martwy. Ale to i tak nie miało znaczenia. Liczyło się to, że Ti tu nie trafiła.
Nie byłem w stanie spać, więc oparłem się o kraty celi. Po drugiej stronie, wysoko na ścianie, znajdowało się okno, jedyne w tej części więzienia. Widziałem pełnię księżyca, częściowo zasłoniętą przez mgliste chmury. To jedyny symbol wolności, który będę widzieć jeszcze przez długi czas.
Jeśli w ogóle uda mi się stąd wyjść.
Niedługo po moim aresztowaniu prokurator ogłosił, że będą ubiegać się dla mnie o karę śmierci.
Chmury się przesunęły i światło księżyca oświetliło moją celę jak reflektor. Co dziwne, padło na graffiti znajdujące się na ścianie nad toaletą.
Ktoś napisał tam grubym markerem słowa: „BEACH BASTARDS, LOGAN’S BEACH”.
Westchnąłem. Chociaż to tylko napis, to nawet w mojej pieprzonej celi nie mogłem przed nimi uciec. Na razie.
Kiedyś Beach Bastards znaczyli dla mnie więcej niż klub motocyklowy, a nawet więcej niż dom. Byli braćmi, których związała lojalność. Kiedyś nic dla mnie nie mogło się równać z poczuciem przynależności do czegoś większego i bardziej znaczącego niż ja sam. Czegoś, w co wierzyłem całym sobą.
Po opuszczeniu klubu nigdy nie sądziłem, że znowu poczuję coś takiego, ale się myliłem. Chociaż teraz wyglądało to trochę inaczej. Zamiast skóry i tatuaży miałem kogoś o niewyparzonym języku i ciele, które chciałem pieścić przez każdą sekundę każdego dnia.
Kiedy byłem członkiem Beach Bastards, żyłem i oddychałem dla naszego kodeksu – fundamentu, na którym został zbudowany klub.
Kodeks zapewniał, że chociaż bracia w odwecie mogą ci wyrwać gałki oczne, to nie zabiją twojej żony i twoich dzieci.
Nie można krzywdzić niewinnych.
A potem Chop położył łapę na mojej dziewczynie.
Na mojej Thii.
Beach Bastards przypominali teraz bardziej organizację terrorystyczną, która nie wyznawała lojalności, tylko słuchała rozkazów pochodzących od apodyktycznego, bezdusznego tyrana. Moi bracia byli kiedyś żołnierzami, ale gdzieś po drodze zmienili się w posłuszne psy trzymane przez Chopa na krótkiej smyczy. Stali się bandytami odwalającymi brudną robotę, podpisującymi się w celach, w których przesiadywali, i mającymi gdzieś dobro klubu.
Już nie istnieje coś takiego jak dobro klubu.
Braterstwo również zniknęło, a jego miejsce zajęła dyktatura opływająca w motocyklowy olej i kłamstwa, spowita skórą.
Kiedy zdjąłem swoją kamizelkę, już nie wiedziałem, kim jestem. Mężczyzna we mnie zagubił się, bo przez wiele lat myślał, że jego stary to jakimś cudem ktoś więcej niż tylko zwykły śmiertelnik, dlatego że trzymał swój młotek i rozkazywał.
Tak było, póki nie zjawiła się Ti. To dzięki niej zrozumiałem, że nie muszę należeć do klubu, by być motocyklistą.
Że mogę żyć i mogę jeździć.
Że mogę kochać i mogę zabijać.
Ci dwaj we mnie – mężczyzna i motocyklista – strzelą Chopowi w łeb i zakończą to wszystko, bo wiem, że on nie odpuści, dopóki mnie nie zabije.
– Ty będziesz pierwszy, staruszku – wymamrotałem do siebie.
Kodeks mówił, że brat nie może zabić brata.
Na szczęście ja już nie jestem członkiem klubu, bo gdy – lub jeśli – wydostanę się z tej celi, krzywda, jaką wyrządzili mi Eli i jego pizdy, przy tym, co zamierzam zrobić mojemu staruszkowi, będzie wyglądać jak zwykła zabawa.
Jest jeszcze kwestia tego, że moja matka nagle wróciła z krainy zmarłych.
Sadie.
Moja matka miała na imię Sadie Treme. Z jakiegoś powodu nie pamiętałem o tym, dopóki nie usiadłem przed nią w pokoju wizyt, zastanawiając się, jakim cudem żyje.
Ta suka mogła chociaż wyświadczyć mi przysługę i pozostać martwa.
Nie ufałem jej.
Miałem wystarczająco dużo własnych problemów i nie musiałem się martwić kobietą, która mnie urodziła i wróciła do świata żywych.
Przez te wszystkie lata nieczęsto pozwalałem sobie o niej myśleć. Chop mówił, że była zdrajczynią, więc w to uwierzyłem. W klubie nie ma miejsca dla kretów, i nie ma go również w świecie żywych.
– Gdy złapie się kreta, nie można dać mu drugiej szansy. Jest szkodnikiem, a jedyny dobry kret to martwy kret – powiedział tak, gdy przyłapał Sadie na ucieczce z Logan’s Beach, siedząc ze mną na tylnym siedzeniu, kilka godzin przed tym, jak zaciągnął ją do lasu i zabił niczym pieprzonego dzikiego psa.
Co dziwne, nie pamiętam, żebym wtedy płakał. Syn powinien płakać, gdy jego matka umrze, prawda? Wysilałem umysł, próbując sobie przypomnieć chociaż jedną łzę, ale nie znalazłem takiego wspomnienia.
Pamiętałem jednak inne rzeczy, jak na przykład to, że wówczas jej brązowe włosy niemal dotykały talii. Albo to, jak jej piwne oczy rozświetlały się, kiedy mój stary poświęcił jej chociaż trochę uwagi. Pamiętałem, że nigdy nie malowała oczu, ale jej usta zawsze były krwistoczerwone. Przypomniało mi się też, że nigdy nie śpiewała mi kołysanek, ale zawsze nuciła melodie piosenek Tanyi Tucker i Waylona Jenningsa.
Te wspomnienia nie mogły dotyczyć tej samej Sadie, która siedziała przede mną w pokoju odwiedzin. Nie, kobieta, która wykręcała sobie palce ze zdenerwowania i ciągle patrzyła na swoje kolana, była tylko skorupą wolnego ducha, który kiedyś tańczył do piosenki Williego Nelsona, nieustannie puszczanej na klubowej szafie grającej.
Żyła i oddychała, ale była jakaś dziwna. Może to przez te zapadnięte policzki lub bladą cerę. A może chodziło o to, że sprawiała wrażenie pokonanej. Zacząłem się zastanawiać, czy mój stary rzeczywiście w pewien sposób jej nie zabił.
Sadie i Chop zostali parą, gdy miała tylko szesnaście lat. Uciekła z domu i stała się klubową dziwką. Zniknęła pięć lat po moich narodzinach i tyle.
A jednak tu była. Niemal dwadzieścia pięć lat później siedziała naprzeciwko mnie, przyglądając mi się z otwartymi ustami, jakbym to ja był duchem, który siedzi przy tym pieprzonym stole.
– Co ty tutaj robisz? – zapytałem, nie wiedząc, co innego mógłbym powiedzieć ani czy w ogóle chcę z nią rozmawiać.
– Szczerze? Myślałam, że wiem, a gdy tu przyszłam, okazało się, że jednak nie mam pojęcia – powiedziała słabym głosem, zagryzając wargę i patrząc wszędzie, byle nie na mnie.
– Myślałem, że nie żyjesz – odparłem, stwierdzając to, co oczywiste.
Pokiwała głową.
– Ja też tak myślałam. Okazuje się, że się myliłam.
– Co masz przez to na myśli? – Byłem już zmęczony niekonkretnymi odpowiedziami, tym bardziej że przez nie nasuwało