T. M. Frazier

Soulless


Скачать книгу

instynktem była ucieczka. Może dlatego, że niezależnie od wszystkiego, faktem pozostawało, że pozwoliła Chopowi się zniszczyć.

      Jedna rzecz była pewna – niezależnie od tego, co ten skurwysyn mi zrobił, ja się nie dam zniszczyć.

      ROZDZIAL 3

      Bear

      Trzydzieści minut po wizycie Sadie wyszedłem na podwórko. Myślałem o naszej rozmowie dotyczącej rodziny i wtedy coś do mnie dotarło.

      Martwi nie mają rodzin.

      Nagle uderzyła mnie myśl, jak kula prosto w serce (do czego już kilka razy prawie doszło), że nigdy nie będę mieć rodziny z Ti, nigdy nie zobaczę, jak nosi moje dziecko.

      Zakręciło mi się w głowie od tej niechcianej myśli i nie obserwowałem już podwórka w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń, jak powinienem był robić. Jedynym członkiem klubu, którego spotkałem, odkąd mnie tu zamknięto, był Corp, ale biorąc pod uwagę stan, w jakim go zostawiłem, wiedziałem, że przez jakiś czas nie będzie dla mnie zagrożeniem.

      I nie będzie też mógł jeść bez pomocy słomki.

      Ale oni nadchodzili. Wiedziałem o tym doskonale. Niemal czułem to w powietrzu.

      – Wyglądasz, jakbyś potrzebował jednego – odezwał się ktoś za mną.

      Otrząsnąłem się z myśli o Ti i zobaczyłem czarnego gościa mniej więcej o moim wzroście, ale dwa razy większego. Jego kombinezon był rozdarty w okolicy kołnierza i ramion, by zrobić miejsce dla jego napakowanych mięśni.

      – Dzięki – powiedziałem niepewnie, sięgając po papierosa, gdy wyciągnął paczkę w moją stronę. Stwierdziłem, że gdyby ten facet został tu przysłany, by mnie zabić, to już by to zrobił. Pewnie wystarczyłoby, że ścisnąłby mi głowę między swoim przedramieniem a bicepsem.

      Nieznajomy podpalił zapałkę, zwinął dłoń wokół płomienia, bym mógł z niego skorzystać, a potem sam przyłożył zapałkę do swojego papierosa, zgasił ją i wyrzucił na trawę. Położył paczkę na stole, mówiąc:

      – Zachowaj je.

      – Dzięki – powiedziałem. Chociaż byłem całkiem pewny, że nie chciał mnie zabić, miałem dość sceptyczne nastawienie w stosunku do ludzi, którzy chętnie wyświadczali przysługi w więzieniu. Przysługi zawsze mają swoją cenę.

      – Jestem Miller – powiedział nieznajomy. – Nasz wspólny przyjaciel poprosił mnie, bym miał na ciebie oko.

      – Przyjaciel? Cóż, to zawęża krąg, bo ostatnimi czasy nie mam ich zbyt wielu – przyznałem.

      Miller usiadł okrakiem na plastikowej ławce przy stole, która ugięła się pod jego ciężarem.

      – To ważne, by mieć przyjaciół w takim miejscu jak to. Słyszałem plotkę, że grupa motocyklistów została skazana za jakąś bzdurę i niedługo tu będzie. Nasz przyjaciel uznał, że to z twojego powodu. – Jego głos był tak głęboki, że niemal odbijał się echem, gdy mówił. Zaciągnął się długo papierosem. – Nasz wspólny przyjaciel pomógł mi, gdy byłem w więzieniu w Georgii. Jestem mu winny przysługę. Cholera, jestem mu nawet winny dwadzieścia przysług. Stwierdziłem, że powstrzymanie grupy białych Beach Bunnies, czy jak wy się, kurwa, nazywacie, przed pocięciem cię to nic w porównaniu z tym, co on zrobił dla mnie.

      – Chyba już nie muszę zgadywać, kim jest ten nasz wspólny znajomy – odparłem, biorąc ostatniego bucha i gasząc papierosa na blacie stołu.

      King odsiedział trzy lata w stanowym więzieniu w Georgii. Miller wstał, a na ławce pozostał po nim odcisk.

      Zgasił papierosa na stole.

      – Przekazał mi dla ciebie wiadomość.

      – Jaką?

      Miller osłonił oczy przed słońcem.

      – Powiedział, że masz nie dać się zabić i że dziewczyna jest bezpieczna.

      Dzięki Bogu. To oznaczało, że King zawiózł ją do domu przy sadzie i że obstawa, którą jej zapewniłem, była przy niej. Ti nie mogła zamieszkać w domu Kinga. Mimo że w więzieniu stanowiłaby łatwiejszy cel, wciąż jej coś groziło, a gdy jej nie chroniłem, rodzina Kinga była w większym niebezpieczeństwie niż kiedykolwiek. Powiedziałem Kingowi, żeby zabrał ją do domu, bo moje zeznanie nie będzie wyglądać dobrze, jeśli prokurator w jakiś sposób nas ze sobą powiąże. Nawet jeśli King miał inne zdanie na ten temat, wiedziałem, że będzie się upierał, by została u niego, ale nie mogłem go o to prosić po tym wszystkim, co dla mnie zrobił.

      – Chyba przyszedłem w porę – powiedział Miller, skinąwszy głową w stronę ogrodzenia po drugiej stronie podwórka.

      Wstałem i odwróciłem się w chwili, gdy brama się otworzyła i do środka weszło trzech mężczyzn.

      Trzech moich byłych braci.

      ROZDZIAL 4

      Thia

      W wieku dziesięciu lat

      Przez dwie godziny przekonywałam Bucky’ego, by pojechał ze mną do lombardu oddalonego o prawie dwadzieścia kilometrów. Przez pięć minut stałam obok niego i kopałam kamienie stopą, a potem powiedziałam mu, że dam mu moją najlepszą wędkę, jeśli się w końcu zgodzi.

      – Ile za to dostanę? – zapytałam wysokiego zaniedbanego mężczyznę o odstających uszach. Stanęłam na palcach, by oprzeć się o porysowaną szklaną gablotę, która robiła za ladę, i rzuciłam facetowi moją najlepszą minę pod tytułem: „Przyszłam tu w poważnych interesach”.

      Pracownik lombardu miał plakietkę z imieniem Troy. Spojrzał na mnie z uniesioną brwią, jakby nigdy nie widział w lombardzie dziesięciolatki, która próbuje się targować.

      – Kurde, Thia, co ty wyprawiasz? – zapytał Bucky. Oderwał wzrok od modeli samochodów na wystawie i dołączył do mnie.

      Kiedy namówiłam go na przejażdżkę do Logan’s Beach, zapomniałam wspomnieć, dlaczego tak bardzo chciałam tam jechać. Bucky wytrzeszczył oczy w przerażeniu, gdy zobaczył, co położyłam na ladzie.

      – To sprzączka z inicjałami Donniego Mcrawa, Thia! Nie możesz jej sprzedać!

      – Jest moja, więc mogę z nią zrobić to, co chcę – odparłam.

      Wygrałam tę sprzączkę, gdy w zeszłym roku wzięłam udział w rodeo w LaBelle z Buckym i jego ojcem. Cóż, nie do końca wygrałam, bo byłam jedyną ośmiolatką, która chciała spróbować ujeżdżać owce, ale i tak dostałam nagrodę za dobre chęci.

      – No i? – Odwróciłam się do Troya, który trzymał w dłoni sprzączkę.

      Obejrzał ją z każdej strony i uderzył nią o blat.

      – Jest pusta – wytknął Troy. Wziął szkło powiększające, przyłożył je do oka i obejrzał sprzączkę.

      – Nie potrzebuję pieniędzy. Chcę się tylko wymienić – oznajmiłam. – Na to. – Wskazałam na łańcuszek znajdujący się w gablocie.

      Troy nawet nie spojrzał, na co wskazałam.

      – Ta sprzączka jest tylko pokryta srebrem. Nie ma zbyt wielkiej wartości. Przepraszam, nic nie mogę dla ciebie zrobić – odpowiedział Troy, wyjmując z ust wykałaczkę i celując nią we mnie.

      – Po co w ogóle ci ten łańcuszek? – zapytał Bucky.

      Westchnęłam, bo jego pytania zaczynały mnie irytować.

      – Mam coś, co