Marta W. Staniszewska

Nigdy nie mówię nigdy


Скачать книгу

klakson i dźwięk dzwonka w tle rozmowy, potem trzaśnięcie.

      Fatalna ze mnie przyjaciółka i jeszcze gorsza kuzynka. Nie dość, że nie było mnie na jej wieczorze panieńskim i ślubie, bo miałam do zamknięcia ważny projekt, to jeszcze od kilkunastu ostatnich miesięcy próbuję wybrać się do niej, aby poznać jej synka Filipa. Pewnie już zaczął raczkować. Niedługo zacznie chodzić, znajdzie dziewczynę, a potem pójdzie na studia, a ja nawet nie poznam go na ulicy? I jeszcze ten mąż Sophie… Aleksander Kent. Widziałam go kilka razy na okładkach magazynów biznesowych i plotkarskich, ale nigdy nie poznałam osobiście. W ich życiu tak szybko wszystko się potoczyło. Nawet się nie obejrzałam, a byli po ślubie. A mnie nie było przy Sophie, choć kiedyś byłyśmy nierozłączne. Nie powinnam nazywać się jej przyjaciółką nawet w myślach. Na szczęście rodziny się nie wybiera, więc chyba tylko dlatego Sophie jeszcze walczyła o to, aby się ze mną skontaktować.

      – Wiem, jestem złym człowiekiem, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie… – mruknęłam.

      – Oj, zamknij się, Ryder! Takich tekstów nasłuchałam się od ciebie już setki razy – uciszyła mnie stanowczo. Szum w telefonie ucichł, jakby weszła do jakiegoś pomieszczenia. – Gdzie jesteś przez najbliższe trzy minuty, kłamczucho?

      No i doigrałam się. Byłam w takim szoku, że nie umiałam powiedzieć nic innego jak tylko:

      – W biurze, ale…

      – Nie ruszaj się stamtąd! – zażądała.

      – Sophie, ja zaraz mam ważne spotkanie.

      – Okłamywanie mnie nic ci nie pomoże. Jennifer powiedziała mi, że w kalendarzu nie masz nic aż do wieczora – syknęła wyraźnie oburzona i rozłączyła się.

      Nie, nie, nie! Nie mogła tu teraz przyjechać! Na pewno miałam jakiś dobry powód, aby skoczyć z nią na kawę i potem wyrwać się w pośpiechu. Znów będzie mnie wypytywać, znów lustrować i ganić, że nie mam dla niej czasu, że rodzina dla mnie nic nie znaczy. Nie, nie miałam dziś na to siły.

      – Jennifer! – wywołałam moją sekretarkę przez interkom. – Przypomnij mi, proszę, co mam na dziś w kalendarzu?

      – Sekundkę, sprawdzam… – odparła. Przecież dopiero to sprawdzała! – O dwudziestej kolacja z Charliem Ryderem, poza tym nic.

      Kurczę, znaczy, że nie mam żadnej drogi ucieczki? Przypomniałam sobie, że wczoraj dzwonił do mnie po raz kolejny przedstawiciel firmy sprzedającej materiały do obić mebli. Bardzo zależało mu na spotkaniu. Mogłam go wcisnąć na czternastą.

      I wtedy w drzwiach pojawiła się ewidentnie wściekła Sophie! Rozwiany blond włos, jak z filmu, wkroczył najpierw, a za nią reszta blond furii. Wyglądała powalająco. Piękna, klasyczna twarz o słowiańskiej urodzie, zdrowa, jasna cera. Zgrabne, wysokie ciało, otulone granatową dopasowaną sukienką, z ołówkowym dołem, nawet po całkiem niedawnej ciąży nie straciło na jakości. Szpilki do nieba. Małe niegdyś piersi teraz uwidoczniły się, zapewne pod zbawiennym urokiem karmienia dziecka. Ewentualnie w grę wchodziła jeszcze operacja. Jej mąż był jednym z najbogatszych ludzi w kraju, na pewno więc było ją stać na zabieg w najlepszej klinice. Musiałam ją o to zapytać.

      Tuż za nią w progu pojawiła się olbrzymia postać mężczyzny, i gdy tylko wyłoniła się z cienia, z wrażenia zbierałam szczękę z podłogi.

      – Teraz mi już nie uciekniesz, Ryder! – Sophie bez ogródek rozpoczęła swój słowny atak, ale ja, choć szczerze miałam ochotę uciekać, nie byłam w stanie nawet drgnąć, zapatrzona w mężczyznę, który wszedł do mojego gabinetu. Przystojną jak z rozkładówki kalendarza dla pań twarz, zdobił najbielszy z uśmiechów. Dłuższe blond włosy niesfornie spadły mu na ramiona. Nie umiałam oderwać od niego oczu. Wielki półbóg w ludzkim ciele. Gigantyczny, umięśniony tors poruszał się powoli pod koszulą i czarną, sportową marynarką. Nawet przez kolejne warstwy odzieży widać było, że na jego ciele nie ma nawet grama zbędnego tłuszczu.

      – Aleks Kent – odezwał się, a baryton jego głosu zadudnił mi w piersi. Wyciągnął dłoń na przywitanie, jego uśmiech stał się szerszy i teraz ukazywał dwa rzędy białych i równych zębów.

      Bezwładnie wyciągnęłam dłoń i przyjęłam nią silny, męski uścisk. A co zrobiłam potem? Nic! Dalej się gapiłam…

      Nagle poczułam kuksańca na ramieniu, który wybudził mnie z transu. Odwróciłam wzrok od chyba najlepiej zbudowanego mężczyzny, jakiego widziałam w życiu i spojrzałam zdezorientowana na wyraźnie ubawioną Sophie.

      – Nie przejmuj się. On tak na wszystkich działa – oznajmiła z rozradowanym chichotem, puszczając do mnie oczko. Po jej złości chyba już nie było śladu.

      Zorientowałam się, że od kilku minut stoję z rozdziawioną buzią, wgapiona w Aleksandra Kenta, aż zaschło mi w gardle. Tego Aleksandra Kenta, z tych Kentów. Potentata, milionera, filantropa, inwestora… i męża Sophie! Do tej pory widywałam go tylko na okładkach magazynów i daję słowo, że zdjęcia nie oddawały jego prawdziwego samczego uroku. Odebrał telefon, przepraszając nas na moment. No tak, biznesmen…

      Schyliłam się do Sophie, przyciągając ją do siebie i całując mocno w policzek.

      – Gdzie takich rozdają? – szepnęłam do jej ucha, a ona roześmiała się w głos.

      – Opowiem ci wszystko przy kawie – odparła, przytulając mnie i prowadząc pod rękę w stronę wyjścia.

      Aleks Kent ruszył za nami, nie odrywając ucha od telefonu. Boże, jak on się poruszał…

      – Tak się cieszę, że w końcu pogadamy. Mam ci tyle do powiedzenia – trajkotała Sophie. – O moim małym Filipie, o tym tu wielkoludzie… – Spojrzała na męża z miłością, a on odpowiedział uroczym mrugnięciem powieki. – Muszę ci koniecznie opowiedzieć o domu na Barbados! – zapiszczała. – Matko, tyle się wydarzyło, odkąd ostatni raz cię widziałam.

      Jak ja tęskniłam za tym jej potokiem słów. Serio tęskniłam!

      Popołudnie spędziłam w towarzystwie Sophie i pierdyliarda zgłosek, które wypowiedziała w moim kierunku. Dowiedziałam się, jak poznała swojego demonicznie przystojnego męża, jak zaszła w ciążę, jak planowali ślub i napomknęła, jak została dwukrotnie porwana, ale obiecała, że resztę opowie mi, kiedy będziemy same, bo to nie jest temat na pełną ludzi kawiarnię. Nie chciałam wierzyć w jej historie, ale nie miałam podstaw żeby je negować, poza tym, że były nadzwyczaj nieprawdopodobne i niezwykłe. Takie przygody mogłaby mieć tylko ona. Choć domyślałam się, że spora zasługa leżała tu po stronie ciekawej przeszłości jej osobistego nordyckiego bożka, który na szczęście – bo nie byłabym w stanie skupić się na niczym innym jak jego bicepsy – nie dotrzymywał nam towarzystwa i ulotnił się na jakiś trening. No tak, takie ciało trzeba było jakoś zbudować.

      Gdy koniec końców udało mi się wyrwać z objęć Sophie, bo musiała biec do swojego synka i swojej idealnej rodziny, o której nasłuchałam się dziś za wszystkie czasy – naładowana jej energią nareszcie dotarłam do domu. Ogarnęła mnie kojąca ulga, że mam to za sobą. No bo ile można słuchać o perfekcyjnym życiu perfekcyjnej kuzynki. Jak to jej mąż starał się o nią, jak przechodzili przez kłopoty, jak walczyli o miłość. Ble…

      Niestety, chwilę później ulgę zastąpiła nostalgia, a za nią przypałętał się smutek. Smutek tak wielki, że zmienił się w złość i zazdrość. Czy ja nie zasługuję na takie idealne życie jak ona? Może nie zasługuję, może to, co robię na co dzień, nie spotyka się z przychylnością losu i fortuna nie raczy mnie obdarzyć takim szczęściem. Czy kiedyś doczekam się swojego happy endu? I czy ja