stała przy łóżku, w swojej długiej bladoróżowej koszuli nocnej, a w okolicach ud widniała duża czerwona plama. Czerwona plama… Krew. Dziecko!
– Marlena, połóż się, już! Franek, dzwoń po pogotowie. Franek!
– Już, tak, tak, pogotowie, już…
Mąż odwrócił się i szybkim krokiem ruszył do kuchni, żeby zadzwonić po karetkę. Słyszałam jeszcze, jak wychodząc, mamrotał pod nosem: „Pogotowie, szybko, pogotowie”. Był jak w transie. Przeniosłam wzrok na córkę, choć bałam się spojrzeć w jej oczy. Wiedziałam, że dostrzegę w nich ogromny strach.
Nie pamiętałam, co do niej mówiłam przez cały ten czas. Właściwie nie wiem, czy w ogóle odezwałam się choćby jednym słowem. Pamiętam tylko, że leżała nieruchomo, bez uśmiechu, ale i bez łez. Bez jakiejkolwiek oznaki choćby najmniejszych emocji na twarzy. Odnosiłam wrażenie, jakby razem z powiększającą się czerwoną plamą krwi ulatywało z niej życie.
Pamiętałam swoją pierwszą ciążę. Sama miałam wtedy szesnaście lat. Byłam wtedy chyba w dwunastym tygodniu. Cały dzień się źle czułam, ale wszyscy mówili, że to normalne. W pierwszym trymestrze kobieta potrafi przejść istną rewolucję. Wychodziło na to, że i ja ją przechodziłam. Pod wieczór tego nieszczęsnego dnia okazało się coś innego. Ja również znalazłam na nocnej koszuli plamę krwi, ale mnie towarzyszył jeszcze okrutny, przeszywający ból podbrzusza… Poroniłam, a pustka w sercu pozostała na długi czas. Nawet kolejna ciąża nie była w stanie jej wypełnić. W duchu modliłam się, by nie musiała tego doświadczyć moja córka. Ona chyba nie była świadoma tego, co się z nią działo. Była jeszcze taka młoda…
Nagle z zamyślenia wyrwały mnie podniesione głosy. Przybyli ratownicy medyczni. Coś mówili, o coś pytali, ale byłam chyba równie sparaliżowana, jak Marlena. Pamiętam tylko, że na pytanie, czy ją boli, pokręciła przecząco głową. Z jej ust wyrwały się jedynie słowa: „Moje dziecko, moje dziecko”. Pękało mi serce, gdy patrzyłam na tę sytuację. Nie wiedziałam, jak mogę pomóc własnej córce. Pozostało mi jedynie modlić się o to, by miłościwy Bóg nie odebrał nam tego maleństwa, które jeszcze przed narodzeniem dokonało rewolucji w naszym życiu.
Franiu pobiegł po sąsiada, żeby zawiózł nas do szpitala, do którego zabrali Marlenę. Ja działałam jak automat, bezrefleksyjnie i jakby na zwolnionych obrotach. Spakowałam jej najpotrzebniejsze rzeczy. Nie wiedziałam, czy zatrzymają ją na obserwacji, czy wypuszczą do domu. Nic nie wiedziałam, niczego już nie mogłam być pewna. Życie znów chciało zagrać z nami w swoją grę, a ja nie miałam żadnych kół ratunkowych.
Po wszystkich badaniach w końcu mogliśmy do niej wejść. Franiu trzymał mnie za ramię, czułam drżenie jego dłoni. On też się bał, tego byłam pewna i chyba tylko tego.
– Marlenko, córeczko moja… – Podeszłam do łóżka, w którym leżała moja dzielna dziewczynka.
Nie była już tak blada, jak w domu, gdy widziałam ją po raz ostatni. Musiałam zadać jej to pytanie. Najważniejsze i najtrudniejsze, ale musiałam poznać odpowiedź. Zwariowałabym, gdyby kazano mi dłużej czekać.
– Marlenko, jak się czujesz? Czy…?
O Boże, tylko nie to. Ona nie mogła stracić dziecka! Nie teraz, kiedy już zdążyła je pokochać. Patrzyłam prosto w jej oczy i po raz pierwszy nie potrafiłam nic z nich odczytać.
– Nie, mamo. Nie poroniłam. – Usłyszałam tylko tyle albo aż tyle.
– Nie? Dziękuję ci, Boże! Dziękuję! – Uściskałam córkę i usiadłam na brzegu jej łóżka. Wygładziłam białą kołdrę, zastanawiając się, co powinnam jej powiedzieć. W tak młodym wieku nie powinno się mieć takich problemów.
– Dlaczego mnie to spotyka? Może byłoby lepiej, gdybym jednak dziś straciła dziecko? – Marlena, zadając mi to pytanie, nie patrzyła mi już w oczy. Wbiła wzrok w ścianę, jakby szukała w niej odpowiedzi. – Ja… ja sobie nie poradzę. Zranię je, wcześniej czy później. Przyjdzie taki dzień, że przestanę panować nad tym, co się dzieje. Mamo, nie dam rady…
Teraz emocje zaczynały powoli do niej wracać, a w kąciku jej zielonych oczu szkliły się łzy. Ta cała sytuacja przerastała moją dziewczynkę. Chciałabym wziąć brzemię, które dźwigała, jednak nie było takiej możliwości. Mogłam jedynie wspierać ją, jak tylko byłam w stanie, i pomóc przy dziecku, kiedy się narodzi.
Kiedy ja urodziłam Kamilkę, zostałam ze wszystkim sama, niespecjalnie mogąc liczyć na Franka. Wtedy jeszcze nie zatracał się w alkoholu, ale i tak całymi dniami nie było go w domu. Ktoś na naszą trójkę musiał zarabiać. Było nam bardzo ciężko. Wtedy nie potrafiłam jeszcze zajmować się małym dzieckiem. Uczyłam się na własnych błędach i poradach mojej mamy. Mieszkaliśmy jednak sami, nie było Internetu i tych wszystkich pomocy, które młodzi mają teraz.
– Dasz sobie radę. Wszyscy razem sobie poradzimy. Nie zostaniesz z maleństwem sama. Pamiętaj, nigdy nie będziesz sama. A jeśli kiedykolwiek poczujesz, że coś jest nie tak, przyjdź do mnie. Zawsze będę obok i pomogę ci we wszystkim. Nie wychowam za ciebie dziecka, nie skończę za ciebie szkoły, ale zawsze możesz na mnie liczyć. Dobrze, że naukę zaczęłaś rok wcześniej. Teraz zdasz maturę i z końcem maja będziesz mieć to za sobą. Zapewniam cię, że nigdy cię nie opuszczę i nauczę wszystkiego, co potrafię.
– Kocham cię, mamo.
6. Marlena
W szpitalu na obserwacji spędziłam trzy dni. Okazało się, że to było tylko plamienie i nic poważnego się nie stało. Z dzieckiem wszystko było w porządku, moim wynikom też nie można było niczego zarzucić. Ciąża według lekarzy przebiegała książkowo, z wyjątkiem tego drobnego wypadku. I tego, że brakowało mi ojca dla dziecka… Nie żebym tęskniła za Krystianem. Z niego wyleczyłam się szybciej, niż na początku przypuszczałam. Nie miałam czasu na zaprzątanie sobie myśli byłym facetem, który na dodatek, jak się okazało, nigdy mnie nie kochał. Czym więc w takim razie była miłość? Pustymi słowami „kocham cię”? Przestałam wierzyć, że takie uczucie w ogóle istnieje. Może dlatego, że spotkałam miłość do zupełnie obcego człowieka, który potrafił tylko ranić. Nie chciałam już nigdy otwierać serca dla kogokolwiek. Teraz starałam się zrobić w nim miejsce dla serduszka, które nosiłam jeszcze w sobie.
Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, byłam pewna, że ją usunę. Poddam się zabiegowi i wszystko będzie dalej po staremu. Miałam zdać maturę, pójść na jakieś łatwe studia i się bawić. Podobno studia to najlepszy okres w życiu każdego młodego człowieka, ale o tym miałam się prawdopodobnie nie przekonać. Teraz miałam również odbyć swoją naukę, choć zupełnie inną, niż zawsze planowałam. Cenne lekcje życia już zbliżały się do moich drzwi, by po chwili z głośnym łomotem w nie zabębnić. Pozostało mi jedynie czekać i w odpowiednim momencie być przygotowaną, by je otworzyć.
Dzięki wsparciu najbliższej rodziny z każdym dniem byłam odrobinę silniejsza i coraz mocniej kochałam tę maleńką istotę. Aż do ostatniego pobytu w szpitalu… Od wyjścia z niego mijały już dwa tygodnie, a ja wciąż odczuwałam ten dziwny lęk. Zagościł w mojej głowie i nie dawał mi spokoju. Atakował w nocy koszmarami, w których kościste dłonie wyrywały ze mnie nierozwinięte jeszcze dziecko. Wyglądało jak mały potworek, a ja ze strachu dusiłam się własnymi łzami. Budziłam się z krzykiem na ustach.
Podczas spacerów, od razu rzucały mi się w oczy matki z małymi dziećmi, które ciągle płakały, krzyczały, rzucały się po chodnikach w geście buntu i niezadowolenia z powodu decyzji rodzica o tym, że czas powrotu do domu właśnie nadszedł. Momentami chciałam