katolickiej. „Obecny monarcha nie jest wyjątkiem” – pomyślał Langdon, który czytał o religijności i konserwatywnych przekonaniach króla.
W ostatnich miesiącach pojawiły się informacje, że sędziwy monarcha jest przykuty do łóżka i umierający, a kraj przygotowuje się na przejęcie tronu przez jego jedynego syna Juliána, który przynajmniej według prasy był postacią tajemniczą, od lat żyjącą dyskretnie w cieniu ojca, dlatego poddani coraz częściej zadawali sobie pytanie, jakim okaże się władcą.
„Czyżby książę Julián przysłał funkcjonariuszy gwardii na zwiady?”
Langdon pomyślał o groźbie, którą biskup Valdespino skierował wobec Edmonda. Choć istotnie mogła ona budzić niepokój, atmosfera na sali była przyjazna i entuzjastyczna, czuł się więc bezpiecznie. Przypomniał sobie zapewnienie Edmonda o wyjątkowych środkach bezpieczeństwa – może więc Guardia Real była dodatkowym zabezpieczeniem, mającym zapewnić, że wszystko pójdzie gładko.
– Ci z was, którzy znają zamiłowanie Edmonda do teatru, wiedzą, że nigdy by się nie zgodził, żebyśmy długo stali w tej sterylnej sali – kontynuowała Ambra Vidal.
Wskazała na zamknięte podwójne drzwi na końcu galerii.
– Za tymi drzwiami Edmond Kirsch przygotował specjalne pomieszczenie, w którym przedstawi swoją dynamiczną prezentację multimedialną. Będzie transmitowana na żywo w całym świecie. – Zrobiła pauzę, żeby spojrzeć na zegarek. – Ponieważ wydarzenia dzisiejszego wieczoru zostały zaplanowane co do sekundy, Edmond poprosił, żebym wprowadziła państwa do tej specjalnej sali punktualnie kwadrans po ósmej. – Wyciągnęła dłoń w stronę drzwi. – A ponieważ to już za kilka sekund, zechciejcie państwo teraz tam przejść i osobiście się przekonać, co niezwykłego przygotował dla nas pan Edmond Kirsch.
W tej samej chwili drzwi stanęły otworem.
Langdon zerknął, spodziewając się, że za nimi będzie kolejna galeria, ale to, co zobaczył, bardzo go zaskoczyło. Po drugiej stronie drzwi znajdował się ciemny tunel.
Admirał Ávila trzymał się z tyłu, gdy tłum podekscytowanych gości zaczął się przedzierać w stronę prawie nieoświetlonego przejścia. Gdy w końcu wszedł do tunelu, z satysfakcją stwierdził, że za nim też jest ciemno.
Ciemność znacznie ułatwiłaby mu wykonanie zadania.
Dotykając paciorków ukrytego w kieszeni różańca, skupił się na szczegółach swojej misji, które właśnie poznał.
„Będziesz miał tylko jedną szansę”.
Rozdział 15
Wykonany z czarnej tkaniny rozciągniętej między łukowatymi wspornikami tunel miał około sześciu metrów szerokości i lekko skręcając, prowadził w lewo. Podłogę pokrywała czarna pluszowa wykładzina, a jedynym oświetleniem były dwie cienkie listwy ledowe umieszczone tuż nad nią.
– Proszę o zdjęcie butów – pracownik muzeum szeptem instruował nowo przybyłych. – Proszę, żeby wszyscy zdjęli buty i nieśli je w ręku.
Langdon zsunął z nóg skórzane półbuty i przez skarpetki poczuł, jak stopy zatapiają się w nadzwyczaj miękkiej wykładzinie. Natychmiast się odprężył. Wokół słyszał zachwycone westchnienia.
Po chwili dotarł do końca tunelu. Wyjście zasłaniała czarna kurtyna, przed którą pracownicy muzeum wręczali każdemu gościowi coś, co wyglądało na gruby plażowy ręcznik, po czym przepuszczali go na drugą stronę.
Wcześniejsze podniecone szepty zastąpiło niepewne milczenie. Gdy nadeszła jego kolej, Langdon odebrał z rąk pracownika muzeum złożoną w kostkę tkaninę. Jak się okazało, nie był to ręcznik, lecz raczej niewielki miękki chodnik z doszytą na końcu poduszką. Langdon podziękował i wszedł za kurtynę.
Po raz drugi tego wieczoru stanął jak wryty. Chociaż nie oczekiwał za kurtyną niczego konkretnego, z całą pewnością nigdy by nie przypuszczał, że zobaczy akurat to.
„Wyszliśmy na zewnątrz?”
Stał na skraju wielkiej łąki. Nad nim rozciągało się rozgwieżdżone niebo, a w oddali nad samotnym klonem właśnie wschodził delikatny sierp księżyca. Świerszcze grały w najlepsze, a stopy pieścił delikatny wiatr.
– Proszę pana? – zaczepił go kolejny pracownik. – Proszę znaleźć miejsce gdzieś na trawie, rozłożyć koc i spocząć.
Langdon stąpał po trawie obok innych, równie osłupiałych gości, z których większość wybierała teraz miejsce, żeby się usadowić. Starannie przystrzyżony trawnik miał wielkość boiska hokejowego, a z każdej strony otaczały go drzewa, kostrzewy i pałki, które szumiały na wietrze.
Langdon potrzebował kilku chwil, żeby sobie uświadomić, że otacza go iluzja – olbrzymie dzieło sztuki.
„Znajdujemy się w nietypowym planetarium” – pomyślał, podziwiając niesamowitą dbałość o wszystkie szczegóły dekoracji.
Gwiazdy na niebie, księżyc, płynące chmury i majaczące w oddali wierzchołki gór były projekcją. Szeleszczące trawy i drzewa naprawdę stały na swoich miejscach – albo ich doskonałe imitacje, albo niewielki zagajnik posadzony w doniczkach. Roślinność rozmieszczono tak sprytnie, by zasłaniała krańce wielkiego pomieszczenia, sprawiając wrażenie środowiska naturalnego.
Langdon przykucnął, żeby dotknąć trawy. Miękka w dotyku, sprawiała wrażenie naturalnej, choć była całkiem sucha. Czytał o nowej technologii produkcji sztucznych trawników, których od razu nie rozpoznają nawet zawodowi sportowcy, ale Kirsch poszedł jeszcze krok dalej, zadbał bowiem o nierówności terenu, tworząc pagórki i błotniste zagłębienia jak na prawdziwej łące.
Langdon przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy oszukały go zmysły. Jako dziecko siedział w małej łodzi płynącej przez oświetlony blaskiem księżyca port, w którym rozlegała się ogłuszająca kanonada dział zacumowanego tam pirackiego statku. Umysł małego Roberta za nic nie chciał się pogodzić z faktem, że to wcale nie jest port, tylko olbrzymia podziemna sala widowiskowa w Disneylandzie, którą zalano wodą, żeby zabierać zwiedzających na przejażdżkę w towarzystwie piratów z Karaibów.
Otaczająca go łąka wyglądała zdumiewająco realistycznie. Langdon widział, że zachwyt i zdumienie wszystkich dookoła są tak samo wielkie jak jego. Po raz kolejny musiał docenić Edmonda – nie tyle za stworzenie tej cudownej iluzji, ile za przekonanie setek dorosłych ludzi, żeby zdjęli buty, zalegli na trawie i gapili się w niebo.
„Robiliśmy to jako dzieci, ale prędzej czy później każdy z nas przestał”.
Langdon położył się, oparł głowę na poduszce i czuł, jak jego ciało zapada się w trawie.
Obserwował połyskujące nad głową gwiazdy i na chwilę znów stał się nastolatkiem leżącym wśród zieleni w alei na polu golfowym Bald Peak obok swojego najlepszego przyjaciela, z którym przez pół nocy dyskutowali o tajemnicach życia. „Przy odrobinie szczęścia Edmond Kirsch może niektóre z nich wyjawić dziś wieczorem” – pomyślał.
W tym samym momencie admirał Luis Ávila po raz ostatni przestudiował rozkład pomieszczenia, po czym cicho się cofnął i niezauważony wsunął się za tę samą kurtynę, przez którą dopiero co wszedł. Stojąc samotnie w tunelu, wodził dłonią po ścianie, dopóki nie natrafił na złączenie. Cicho rozpiął rzepy, rozsunął dwie czarne płachty, przeszedł przez ścianę i zapiął rzepy za sobą.
Iluzja wyparowała.
Ávila nie stał już na łące.
Znajdował się w olbrzymiej prostokątnej sali, pośrodku której wypiętrzał się owalny pęcherz. „Umieścili jedno pomieszczenie