nadeszła odpowiedź. – Zgodnie z przewidywaniem. Obelgi zawsze następują po błędach.
– Udowodnię wam to – powiedziałem. – Wasz śledczy zawiódł, ponieważ nie zmienił oprogramowania okrętu. Pozwolił mu na kontynuowanie poszukiwania nowego pilota do testów. Tę funkcję da się wyłączyć – ciągnąłem, wyjaśniając, w jaki sposób zakazać nanookrętowi poszukiwania i zabijania kolejnych pilotów. Nie skończyłem jednak na tym. Powiedziałem im o zaletach zastrzyków nanitowych, które pozwalały pilotom brać na pokład pasażerów bez przykuwania ich do ścian. Powiedziałem im nawet, w jaki sposób można podbierać i wysadzać pasażerów na małej wysokości bez czynienia im krzywdy. W końcu nauczyłem ich, jak tworzyć systemy wizualne, pozwalające oglądać otoczenie za pomocą sensorów okrętu.
Gdy skończyłem, nastąpiła przerwa. Marvin przesunął się bliżej przedniej ściany, wydając przy tym dźwięki, które wywołały u mnie gęsią skórkę.
– Wydaje mi się, że zwalniają, pułkowniku.
Uśmiechnąłem się i kiwnąłem głową.
– Potrafią poznać innego profesora, kiedy go usłyszą.
Po chwili spłynęła na nas lawina pytań. Odpowiedziałem na nie wszystkie, pomijając pewne szczegóły. Nie podałem na przykład, ile i jak uzbrojonych mamy okrętów. Nie powiedziałem im także o polu minowym z drugiej strony. Powiedziałem jedynie, że nie mamy się czego obawiać ze strony trzystu okręcików. Byłem przy tym tak arogancki, jak tylko się dało.
Zanim flota weszła w zasięg laserów, zatrzymała się całkowicie. Przypatrywaliśmy się sobie podejrzliwie.
– Pułkowniku Riggs – powiedział Marvin, przerywając jedną z moich długich wypowiedzi. Ta dotyczyła naszego zwycięstwa nad siłami lądowymi makrosów.
Przerwałem transmisję i spojrzałem na niego.
– O co chodzi?
– Dostrzegam znaczące prawdopodobieństwo, że te bioty po prostu chcą nauczyć się jak najwięcej, a potem i tak wykonać pierwotny plan.
– Ja także o tym myślałem. Mam jednak nadzieję zasiać w nich wystarczające wątpliwości, by nie próbowały przelecieć na drugą stronę pierścienia. Jeśli wiemy tak dużo i dzielimy się tym swobodnie, to znaczy, że należy się nas obawiać. Bez względu na to, jak są pewne siebie, wiedzą, że wparowałem tutaj i bez problemu załatwiłem jednego z nich. Przekazałem im mnóstwo wiadomości, które powinny zrobić na nich wrażenie, pomimo ich arogancji. Jeśli są naukowcami, a tak mi się wydaje, nie ma innego sposobu, by ich nieco zmitygować, tylko zademonstrować, że jest się od nich mądrzejszym. Mogą mnie później nienawidzić, ale będą szanować.
Po kolejnej godzinie wykładów mieli w końcu dosyć.
– Czujemy się w obowiązku, by odpowiedzieć we właściwy sposób – usłyszałem, kiedy robiłem sobie przerwę. – W twoich wypowiedziach jest sporo nieścisłości, które uważnie skatalogowaliśmy.
Napuszeni do granic możliwości, zaczęli wymieniać moje stwierdzenia, które były choćby w najmniejszym stopniu niejasne. Słuchałem, czasem coś odpowiadałem, ale się nie denerwowałem. To także była część procesu akademickiego, który doskonale znałem. Zetknąwszy się z rzetelną wiedzą, wielu nerdów przechodziło do czepiania się szczegółów. To świadczyło jednak o znaczącej zmianie ról. Przenosiło ich to z roli kolegi profesora do kategorii uczniów.
Pozwoliłem im się pobawić. Potwierdzałem każdy szczegół, dziękując za zwrócenie na niego uwagi. Czułem, jak ponownie rośnie w nich duma. Dumę tę uraziłem, wykazując, że wiem o wiele więcej od nich o nanookrętach. Teraz musieli ją na nowo zbudować. Proces był irytujący, ale pozwalał rozbroić posiadaczy tego typu osobowości.
Przy okazji dowiedziałem się wiele o ich gatunku, choć bardzo starali się, by nie powiedzieć za dużo. Przyznali, że pochodzą z ciepłych oceanów, znajdujących się na księżycach okrążających olbrzyma. Byli gatunkiem wodnym i zaczynali dopiero loty kosmiczne, kiedy pojawiły się nanookręty. Następnie rozpoczął się proces wybierania pilotów, który doskonale znaliśmy z Ziemi. Przedtem okręty makrosów przelatywały przez ich system, niszcząc wszystkie satelity i obserwatoria. Od większych szkód uchroniła zapewne ich światy niewielka ilość metali, jakie się tam znajdowały. Ponieważ pokryte były głównie oceanami, makrosy jedynie nad nimi przelatywały. Skorupiaki przyglądały im się ze strachem przez lata, aż do momentu pojawienia się nanookrętów. Nagle, ku ich zaskoczeniu, okazało się, że za każdym razem, kiedy w układzie pojawiał się okręt makrosów, był otaczany przez mniejsze jednostki i niszczony.
Co więcej, dowiedziałem się, że to one strąciły makrosy, które ścigaliśmy. Te okręty zostały zniszczone, ale pojawiały się inne, które od czasu do czasu przelatywały przez ten system z drugiego końca łańcucha pierścieni.
W miarę jak Skorupiaki mówiły, nie mogłem powstrzymać się od myśli o miliardach gwiazd w samej naszej Galaktyce. Jak daleko sięgało imperium makrosów? Ile okrętów w sumie posiadały? Czy byliśmy pchłą na myszy, czy też na ogromnym mamucie, niemożliwym do powalenia? Wszystko opierało się na pierścieniach i ich przedłużeniu. Niestety, Skorupiaki nie wiedziały nic na ten temat. Przed inwazją nanitów i makrosów nie miały pojęcia o ich istnieniu.
Zmęczyliśmy się w końcu wzajemnie. Zgodziliśmy się także spotkać się w przyszłości na kolejne rozmowy. Tak okręt, jak i Skorupiaki pozwoliły mi przelecieć przez pierścień do Edenu. Dryfując przez system, ciągnąłem za sobą Marvina.
Zanim wróciłem, skorzystałem z okazji, by po raz ostatni spojrzeć na podwójne słońce. Uświadomiłem sobie, że Skorupiaki żyją w pożyczonym czasie. Makrosy jedynie przelatywały przez ten system, szukając wartościowszych celów. Ale w końcu zwrócą się przeciw wodnemu gatunkowi, nawet jeśli stoi nisko na ich liście priorytetów.
Nie mogłem oprzeć się myśli o kolejnym systemie gwiezdnym w tym łańcuchu. Liczba gwiazd umożliwiających życie wydawała się wysoka, ale może tylko takie miałem wrażenie dzięki wyborom dokonanym przez antycznych twórców tej gwiezdnej autostrady. Może celowo połączyli ze sobą te systemy, w których istniało życie?
Ile inteligentnych gatunków cierpiało obecnie pod butem maszyn? Wątpiłem, bym kiedykolwiek poznał prawdę.
Rozdział 6
Kiedy dotarłem do systemu Eden, zauważyłem, że w moich siłach panowała lekka panika. Hełm brzęczał od komend. Oficerowie kłócili się, kto dowodzi pod moją nieobecność. Poczułem się winny. Zauważyli, że mnie nie ma, a ja nie sprecyzowałem, kto mnie zastępuje. Normalnie obowiązki dowódcy powinien sprawować najwyższy stopniem. Teoretycznie oznaczało to komodora Deckera, który właśnie opuszczał system. Znajdował się kilka godzin świetlnych od reszty sił, kierując się ku następnemu pierścieniowi, ale jeszcze go nie przekroczył.
To właśnie stanowiło sedno kłótni. Na zamkniętych kanałach oficerowie dyskutowali, czy powinni skontaktować się z Deckerem, czy nie. Większość wiedziała, z czym to się wiąże: nakazałby im natychmiastowe wycofanie. Niektórzy uważali, że należy się trzymać regulaminu, inni zaś chcieli poczekać na mnie, dając jednocześnie Deckerowi czas na opuszczenie systemu i wyeliminowanie się z równania.
Poczułem ukłucie wstydu. To ja wpakowałem ich w tę sytuację. Nie wiedziałem jedynie, w jaki sposób tak szybko zorientowali się, że mnie nie ma. To trwało zaledwie kilka godzin.
– Mówi pułkownik Kyle Riggs – powiedziałem swoim najbardziej autorytatywnym tonem. Tego właśnie teraz potrzebowali: jasnych wskazówek. – Wszystkie te spekulacje na temat mojego zniknięcia są przedwczesne. Proszę wrócić do swoich zadań. Zwołuję odprawę sztabu w Socorro za dwadzieścia