przez ludzi Invictusem. Był straszliwie zimny, przynajmniej na powierzchni, i zawsze ciemny. Miał masę pięć razy większą od ziemskiej. Chemicznie przypominał składem Tytana. Na powierzchni znaleźć można było płynny metan i etan. Radioaktywny rdzeń planety sprawiał, że ogromny, pozbawiony światła ocean miał formę płynną, choć znajdował się pod wieloma kilometrami lodu twardego jak skała.
Mniej więcej tyle wiedzieli. Glothrowie wciąż stanowili dla Graya zagadkę. Najwyraźniej byli w jakiś niezrozumiały jeszcze sposób powiązani ze Sh’daar z czasu T-prime, mimo że pochodzili z dalekiej przyszłości. Gdy Grayowi udało się nawiązać z nimi pokojowy kontakt, pojawiła się nadzieja, że może Glothrowie mogliby porozumieć się ze Sh’daarami z przeszłości, aby zakończyć ich próby poskromienia i asymilacji ludzkości. Okręt o dziwacznym kształcie, którym Glothr przybył do stolicy Sh’daar, potrafił zakrzywiać czas i właśnie po to sprowadzono go z odległej o eony przyszłości. Gray nie wiedział tego, ale miał w zasadzie pewność, że to był pomysł Konstantina.
– Trudno ich zrozumieć – tyle mógł powiedzieć Gray. – Nie są tacy, jak my. To organizmy kolonijne, niczym żeglarz portugalski z ziemskich tropików. Wiele osobników działających razem. No i to, co u nich robi za emocje… nieszczególnie przechodzi przez translatory.
– Według raportu są ze Steppenwolfa.
Świat Steppenwolfa był slangowym określeniem na samotny glob bez gwiazdy, wędrujący po Galaktyce jak wilk stepowy.
– Owszem. Nazwaliśmy go Invictus. Musiał opuścić swój pierwotny układ gwiezdny miliardy lat temu i od tej pory wędruje samotnie wśród gwiazd.
– Daar N’gah to także samotna planeta.
– Widziałem, gdy weszliśmy na orbitę. Jak rozumiem, Sh’daarowie ją terraformowali, a właściwie stworzyli. Uczynili ją zdatną do zamieszkania za pomocą energii kwantowej czy czegoś takiego.
– Tak, ale nie widzę tu bezpośredniego połączenia. Daar N’gah była martwą planetą, zanim Sh’daarowie, a może nawet ur-Sh’daarowie ją przeobrazili.
– Mieli sporo miejsc do wyboru. Szacuje się, że po Galaktyce lata więcej Steppenwolfów, niż jest w niej gwiazd.
– Owszem. Jakieś czterysta miliardów. Wygląda na to, że z każdego układu słonecznego u jego początków odrywają się jakieś samotne planety, kiedy orbity jeszcze nie są stabilne. Większość z nich oczywiście jest zamarzniętych i martwych…
– Ale przy odpowiednich warunkach – dokończył Gray – przy wystarczającym cieple wewnętrznym dla płynnych oceanów i związków węgla, na niektórych powstaje życie, jak na Invictusie.
– Przynajmniej możliwa jest ich kolonizacja, jak w przypadku Daar N’gah.
Rozmowa przeniosła się na inne tematy w miarę, jak kolejni uczestnicy spotkania, ludzie i nieludzie, zaczęli pojawiać się w symulacji. Nowo przybyli ludzie zasiadali się na ławkach, zaś inni na powierzchniach między ławkami… Albo też obraz zmieniał się tak, by całkiem wyeliminować ławki w danych miejscach.
Gray i McKennon zaczęli rozmawiać o tym, jak Sh’daarowie z T-prime mają się do tych z T-0,876gy… czyli, jak nazwał to prezydent Koenig, jak późni Sh’daarowie mają się do wczesnych. Po pięćdziesięciu ośmiu latach wojen ludzie wciąż nie byli pewni, czy wrogie im gatunki – Turuschowie, H’rulka, Slanowie i reszta – byli Sh’daarami, czy zostali jedynie zmanipulowani. Może nie była to wielka różnica, ale dość ważna. Jak bardzo Turuschom zależało na tym, by pozbawić Ziemian zaawansowanej technologii? Czy możliwe było przekonanie ich, aby zwrócili się przeciwko swoim władcom z głębin czasu?
Gray przyglądał się kobiecie z coraz większym zainteresowaniem i poczuł ukłucie… czego? Samotności? Tęsknoty? Być może winy?
Przez ostatnie kilka lat Gray był blisko związany z Laurie Taggart, szefem służby uzbrojenia „Ameryki”, ale zaoferowano jej awans, stanowisko pierwszej oficer na nowym lotniskowcu „Lexington”. Była to dla niej wielka szansa, za parę lat mogła dostać własny okręt.
Sprawiło to jednak, że Gray tęsknił za nią – i za Angelą – bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Cholera, cholera, cholera…
Rozważał spytanie McKennon, czy nie chciałaby zjeść z nim kolacji na pokładzie „Ameryki”, ale się powstrzymał. Niedługo czekał go powrót do T-prime, podczas gdy ona zostanie tutaj, osiemset siedemdziesiąt sześć milionów lat w przeszłości. To dopiero byłaby relacja długodystansowa.
W pomieszczeniu kilka metrów od miejsca, gdzie siedzieli Gray i McKennon, zmaterializowała się przedstawicielka Agletsch i przerwała coraz bardziej nieszczęśliwe myśli admirała. Jej identyfikator, który pojawił się w umyśle Graya obok obrazu, informował, że to Aar’mithdisch, jedna z pająkowatych, czterookich łączniczek, które przybyły na okręcie Glothrów. Admirał wiedział, że to przedstawicielka płci żeńskiej, bo samce Agletsch były małymi, podobnymi do pijawek stworzeniami, przyczepionymi do ciała samicy, jak to miało miejsce w przypadku ziemskich ryb głębinowych. Z czasem stawały się częścią ciała wybranki i były całkiem wchłaniane.
Pomyślał, że przynajmniej nie muszą zawracać sobie głowy uwodzeniem i randkami.
– Admirale Gray! – odezwał się przetłumaczony głos istoty, gdy wysunęła szypułkę oka w jego stronę. – Nadeszła wielka chwila, tak-nie?
Agletsch byli pierwszą obcą cywilizacją napotkaną przez ludzi. Pierwszy kontakt miał miejsce w roku 2312 w układzie Zeta Doradus, tylko trzydzieści osiem lat świetlnych od Ziemi. Nie była to ich ojczysta planeta. Żaden człowiek nie wiedział, skąd pochodzą. Cena, jakiej kosmici zażądali za tę informację, była dosłownie astronomiczna. Ich owalne ciała z szesnastoma kończynami przypominały ziemskie stawonogi… no, przy złym oświetleniu i po paru głębszych, przez co wielu zwało ich Robalami czy Pająkami.
Niewielu ludzi im ufało. Częściowo dlatego, że ich wygląd przyprawiał o fobie, ale też ze względu na to, że wiele z nich miało w sobie wszczepione przez Sh’daarów nanourządzenia rejestracyjno-komunikacyjne, zwane ziarnami, przez co były czymś w rodzaju szpiegów. Gray wielokrotnie pracował z nimi i nie uważał, że dobrowolnie zdradziłyby swoich ludzkich klientów, ale wiedział też, że niełatwo jest odgadnąć motywy nieludzi. Przez jakiś czas ludzkie okręty przestały nawet przewozić doradców z tego gatunku, mimo ich oczywistej przydatności jako tłumaczy i źródła informacji o Sh’daar i astrografii.
Gray nalegał jednak, by na tę misję zabrać Agletsch, żeby pomogły tłumaczyć komunikację ze Sh’daarami. Szefowie sztabów i prezydent Koenig zgodzili się, ale tylko jeśli ograniczą się do okrętu Glothrów. Gray nie miał nic przeciwko. Chciał mieć tam kogoś, komu mógł zaufać, jeśli szło o tłumaczenia między ludźmi i Glothrami.
– To rzeczywiście wielka chwila, Aar’mithdisch – odparł Gray. – Chciałbym podkreślić, że bardzo istotne jest, abyśmy mieli dokładne tłumaczenie dla obu stron. To mogą być najważniejsze negocjacje dyplomatyczne w historii mojej planety. – Uśmiechnął się. – Zero ciśnienia.
– Nie rozumiemy ostatniego stwierdzenia – odparła kosmitka. – Wypełnione gazem części okrętu Glothrów mają wysokie ciśnienie, wynoszące…
– Nieważne – uciął Gray. – To było tylko humorystyczne wyrażenie.
Czworo oczu na szypułkach drżało w skomplikowanym rytmie, jak jakiś rodzaj semafora. Gray wciąż nie potrafił odczytać emocji, które ruch oczu przekazywał innym Agletsch. Bez wątpienia im tak samo trudno było odczytać ludzką mimikę, jak chociażby jego uśmiech, gdy powiedział „zero ciśnienia”. Agletsch budowały świetne translatory elektroniczne, ale żaden system tłumaczeniowy ani sztuczny język nie mógł wziąć