snu, marzeń i odpoczynku. Jednak ciała nigdy nie zawodziły.
Ci faceci wyglądali, jakby na ich barkach od dłuższego czasu spoczywał ciężar całego świata. Sprawiali wrażenie słabych, miękkich i zmęczonych. Żaden z nich nie pofatygował się, by odpowiedzieć na mój salut, który – trzeba to uczciwie przyznać – daleki był od regulaminowego.
– Ma pan zamiar cokolwiek nam wytłumaczyć, pułkowniku? – odezwał się ponownie Sokołow.
– Po to właśnie tu jestem.
– Proszę więc meldować, na miłość boską. Proszę zacząć od tego, gdzie, do cholery, znajduje się admirał Crow.
Nie podobał mi się jego ton, ale starałem się maskować wściekłość. Nie pomogłaby w tej sytuacji.
– Nie mam pojęcia, gdzie jest w tej chwili Crow. Ale makrosy odleciały. Wynegocjowaliśmy pokój.
– Tak to właśnie rozumiem. Jakie są warunki? – spytał, opierając się pośladkami o ogromny stół komputerowy i krzyżując ramiona.
– Makrosy powrócą za rok. Musimy zapłacić im daninę.
– Daninę? – warknął generał chrapliwym głosem. W tym momencie wiedziałem już, że przygotowuje się, by mnie zniszczyć. Byłem idiotą, który zawalił wielką, galaktyczną sprawę, a on zamierzał ujawnić to całemu światu. Dało się to zauważyć w jego oczach.
Sokołow zrobił trzy kroki w moim kierunku. Zrobiłem wszystko, by nawet nie drgnąć, bo mógłbym przypadkowo go jeszcze dosięgnąć i zabić na miejscu.
– Sprawa wygląda tak… – zacząłem, ale przerwał mi.
– Czy pan spożywał alkohol, pułkowniku?
Spojrzałem na niego. Musiałem wyglądać na winnego, bo uśmiechnął się. W tej chwili nienawidziłem go jeszcze bardziej.
– Po wycofaniu się makrosów wypiłem kilka piw.
Sokołow kiwnął głową, jakby potwierdzając swoje przypuszczenia. Machnął ręką w moją stronę.
– Proszę kontynuować. Posłuchajmy o tej daninie. Co pan obiecał tym potworom, aby je zadowolić?
Zaczekałem chwilę z odpowiedzią, by spojrzeć na pozostałych dwóch generałów. Obaj starali się zachować kamienne twarze, ale widoczne było, że z trudem powstrzymują triumfalne uśmiechy. Myśleli, że generał Sokołow bawi się mną, i wyraźnie im się to podobało. Od początku mnie nie lubili jako pułkownika amatora. Prawdopodobnie uważali, że wkrótce się mnie pozbędą. Ta myśl i niespodzianka, o której wiedziałem, że nadciąga, sprawiły, że się odprężyłem.
Odpowiedziałem Sokołowowi uśmiechem.
– Pozwoli pan, że coś pokażę, sir – powiedziałem, po raz pierwszy zwracając się do niego w regulaminowy sposób. – Mam wrażenie, że uda mi się wyjaśnić panu obrazowo nasze nowe realia polityczne.
Powoli podszedłem do drzwi i okna frontowego. Okno było duże i czyste. Miało pojedynczą szybę, przez którą widać było piaski, zieleń i błękit Karaibów.
Sokołow zawahał się, ale dołączył do mnie. Wskazałem na czekający w zawisie Alamo.
– Widzi pan to, sir? To ostatni okręt, jaki pozostał z naszej floty. Reszta odleciała.
– Dokąd odleciała?
– Opuszczają Układ Słoneczny, wraz z pilotami. Zakończyliśmy wojnę z makrosami, przynajmniej na jakiś czas. Niestety, nasz sukces zakończył także umowę z nanitami. Mieli pozostać tu tylko do momentu, gdy wygramy lub przegramy. W chwili, gdy wojna na Ziemi pozostaje w zawieszeniu, zdecydowali się wycofać i skierować ku innemu światu.
– To zdążyliśmy już zauważyć – zmarszczył brwi generał. – Co z tą daniną? Co pan im obiecał?
– Nas – odpowiedziałem.
– Co?
– Pana i mnie. Marines wypełnionych nanitami i noszących ciężkie miotacze. Makrosy chcą sześćdziesięciu pięciu tysięcy ton ludzi i sprzętu za rok od dziś. Wrócą, by to odebrać.
Szczęka Sokołowa opadła. A potem jeszcze trochę, kiedy spojrzał mi w oczy i zorientował się, że nie żartuję.
– Obiecał im pan dziesiątki tysięcy ton… żołnierzy?
– No cóż, na tę masę w większości składać będzie się zaopatrzenie i sprzęt, w tym woda…
– Mam to w dupie! – ryknął. – Jak pan mógł jednoosobowo obiecać im żołnierzy?
– Byliśmy jedyną rzeczą, której makrosy chciały. Jesteśmy jedyną rzeczą w tym systemie gwiezdnym lepszą od czystych minerałów. W gruncie rzeczy jesteśmy także lepsi od ich własnych sił lądowych.
Sokołow gorączkowo myślał o tym, co mu powiedziałem. A ja potrzebowałem nieco czasu, by odejść od okna. Zrobiłem jeden krok, później następny.
Zza moich pleców odezwał się inny generał:
– Nie może pan tego zrobić! Nie może pan obiecywać wrogowi, że dostarczymy mu żołnierzy!
Wzruszyłem ramionami.
– A niby czemu? Proszę pomyśleć o nich jako o najemnikach. Tym właśnie się staliśmy. W najlepszym tego słowa znaczeniu. Proszę poczytać historię Szwajcarii. Od wieków w ten właśnie sposób utrzymuje niepodległość.
– Jest pan… – Sokołow oskarżycielsko uniósł jeden palec i aż zakipiał z wściekłości. – Jest pan tym, co Amerykanie nazywają „jedną wielką pomyłką”. Wiedziałem o tym od momentu, kiedy pana zobaczyłem po raz pierwszy. W ciągu jednego dnia stracił pan całą flotę, naszego admirała i resztki zdrowego rozsądku. Jest pan zwolniony ze służby, aż do momentu, kiedy uda nam się zwołać Sąd Wojskowy. Nigdy dotąd…
W tym momencie Sokołow już krzyczał. Jego twarz nabiegła krwią, oczy wychodziły niemalże z orbit, a krzaczaste brwi zbiły się w jedną, czarną masę na czole. Takiego zapamiętałem go na zawsze.
Alamo użył okna. Wiedziałem, że okręty zawsze preferowały okna, choć jasne było, że z równą łatwością mogły przebić się przez ścianę czy sufit. Może chodziło o nasze względne bezpieczeństwo, aby przyszły pasażer nie został zbyt uszkodzony.
Bez względu na przyczyny, Alamo rozbił duże okno i sięgnął do środka trójpalczastą, czarną łapą. Złapał pierwszą rzecz, jaka znalazła się na drodze. Oczywiście okazało się, że był nią generał Sokołow. W końcu z jakiegoś powodu przyprowadziłem go do okna.
Myślę, że okręt chciał chwycić mnie. Jeśli mógłby to być ktokolwiek, sięgnąłby po jednego z marines pełniących służbę przy drzwiach. To pozbawiłoby jednak Ziemię jednego z ulepszonych żołnierzy, choć nie przypuszczam, by maszyna brała to pod uwagę. Wiedziałem, że tak naprawdę potrzebuje po prostu świeżego „worka treningowego” do wypełnienia kolejnej misji.
Tak czy inaczej, ramię oplotło obfitą talię generała. Jak chwytliwa kocia łapa, w której pazurach tkwiła już ofiara, ramię wyciągnęło Sokołowa na zewnątrz. Zniknął, urwawszy zdanie w połowie. Nie obchodziła mnie reszta, początku tyrady także nie słuchałem uważnie.
Zrobiłem krok naprzód, oparłem wzmacniane nanitami dłonie na resztkach szyby w oknie i wyjrzałem na zewnątrz. Widok twarzy Sokołowa przypominał to, co widziałem już zbyt wiele razy. Szok, przerażenie, niedowierzanie. Wytrzeszczone oczy i próby gwałtownego chwytania powietrza. Wyglądał jak ryba wyciągnięta z wody. Generał nie krzyczał, jęczał tylko jak jakiś duch