B.V. Larson

Star Force. Tom 2. Zagłada


Скачать книгу

Tak więc ustanowił zasadę, że wyższe dowództwo ich nie potrzebuje. Tym sposobem sam nie musiał ich przyjmować.

      Robinson przez dłuższą chwilę myślał, a ja mu w tym nie przeszkadzałem.

      – Jak więc wygląda układ? – spytał w końcu.

      – Układ?

      – Między nami.

      Kiwnąłem głową.

      – Jesteś majorem. Przyjmiesz zastrzyki. Wypełniasz moje rozkazy. Oto cały układ.

      – A jeśli odmówię?

      – Wypadasz.

      – Gdzie to gigantyczne ramię? Spodziewam się, że zostanę wyciągnięty z wozu i wrzucony do oceanu.

      Spojrzałem na niego. Najwyraźniej moje postępowanie z generałem Sokołowem wywołało odpowiednie wrażenie. Doskonale.

      – Nie. Jeśli odmówisz, zostaniesz po prostu odesłany najbliższym statkiem.

      Robinson zamilkł. Po kolejnych kilku kilometrach dotarliśmy do tajnej bazy. W bramie zatrzymali nas marines. Rozpoznali mnie i wpuścili do środka. To byli najbardziej lojalni z moich ludzi. Osobiście wybierałem ich do tej roboty. Większość stanowili Amerykanie, ale wśród nich znajdowali się także indyjscy ghatak. Dowodził nimi sierżant Kwon. Wychyliłem się przez okno i zwróciłem do najbliżej stojącego żołnierza. Od razu widać było, że to ghatak, komandos.

      – Kapralu – zawołałem – czy działo się tu coś dziwnego?

      Przez chwilę patrzył na mnie.

      – Wszystkie okręty odleciały. I dotąd nie wróciły. Kwon postawił bazę w pogotowiu.

      – Dobrze. Okręty nie wrócą. Uważajcie na samoloty i śmigłowce.

      – Słucham?

      – Jeśli mają nas wkrótce zaatakować, zrobią to za pomocą śmigłowców startujących z okrętów, jeśli się nie mylę.

      – Uderzyć na nas, sir? Kto?

      – Być może nikt – powiedziałem, zdając sobie sprawę, że chyba trochę przesadziłem. – Dzieją się teraz dziwne rzeczy, kapralu.

      – Rozumiem, sir.

      – Dajcie mi znać, jeśli coś zauważycie. Będę w fabryce.

      – Tak jest.

      Odjechaliśmy, a Robinson uśmiechnął się lekko.

      – Zdenerwowany?

      – Czym?

      – Nie chciałeś mu powiedzieć, kto może nas zaatakować. Nie chcesz, aby za bardzo się zastanawiał, po której jest stronie, prawda?

      Zatrzymaliśmy się przy stalowym budynku. Odbite od jego ścian promienie słoneczne raziły nas w oczy.

      – Pamiętaj, Robinson – ostrzegłem – moje ciało zdecydowanie lepiej radzi sobie z pociskami niż twoje. Jeśli zacznie się zadyma, szukaj schronienia.

      Rozdział 5

      Wszedłem do stalowego budynku, zostawiając Robinsona przy hummerze. Mógł mi towarzyszyć lub nie. Nie miałem zamiaru do niczego go przekonywać. Nadszedł czas, by sam zdecydował, po której stronie się opowiada.

      W środku siedział wartownik, marine, który rozłożył sobie fotel i bawił się tabletem.

      – To jest obecnie zakazane, marine – warknąłem na niego.

      – Sir?

      – Tablety. Co z tym robisz?

      Przez moment wyglądał na zmieszanego.

      – Hm, czytam książkę, sir.

      Wyjąłem mu urządzenie z dłoni. Na ekranie widać było rysunkowe rośliny. Mały farmer uprawiał wirtualne poletko.

      – Widzę, że jesteś zapalonym czytelnikiem – rzuciłem.

      Sięgnął po tablet, ale odepchnąłem jego dłoń. Nie chciałem, aby ktokolwiek wysyłał maile czy telefonował do kogoś z zewnątrz. Potrzebowałem czasu.

      – Używanie komputerów zostało całkowicie zakazane aż do odwołania. Idź zamelduj się do sierżanta Kwona na służbę patrolową.

      Patrzył to na mnie, to na swój tablet.

      – No? – ryknąłem. – To był rozkaz, marine! Naprzód! Ja popilnuję maszyny duplikacyjnej. Mam tu trochę pracy.

      Żołnierz wyszedł w pośpiechu. Spojrzałem na tablet, wyczyściwszy najpierw ekran. One zawsze są brudne. Chyba zarysowałem go, kiedy wytrącałem przedmiot z dłoni marine. Szkoda.

      Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Znajdowało się w nim sporo palet z zaopatrzeniem. Na szczęście nalegałem, aby zawsze był zapas materiałów do produkcji. Teraz, bez okrętów, których używałem jako transportu, miałbym ogromne kłopoty z dostarczeniem tego na wyspę.

      Jednostka fabryczna była nieco większa niż te, które w celach naprawczych na swoich pokładach miały okręty. Składała się z kuli o średnicy około czterech metrów, osadzonej wewnątrz klatki. Mnie zawsze przypominała stary, stalowy kocioł, ale w jej wnętrzu znajdowało się mnóstwo skomplikowanych urządzeń. Poskręcane rury przywodziły na myśl jelita próbujące przecisnąć się przez cienką, metalową skórę. Od dołu do szczytu klatki biegła rura łącząca urządzenie z podajnikiem materiałów. Port wyjściowy znajdował się z boku. Otwierał się i zamykał jak migawka aparatu fotograficznego.

      W tym momencie maszyna produkowała reaktory zasilające do miotaczy. Mieliśmy ich wystarczająco dużo, tak więc przerwałem proces. Zanim zacząłem przeprogramowywanie, duplikator przyjął jeszcze porcję materiałów. Westchnąłem. Ustalenie, jak uzyskać to, czego potrzebowałem, z materiałów, które zostały pobrane, wymagało nieco czasu.

      Za moimi plecami skrzypnęły i trzasnęły drzwi. Słuchałem kroków, nie brzmiały one, jakby stawiał je marine, którego pogoniłem. Nie były wystarczająco ciężkie. Znanityzowani żołnierze ważyli więcej i nosili ciężki sprzęt. Słychać było dosłownie, jak ugina się i trzeszczy pod nimi podłoga.

      – Robinson? – spytałem, nie odwracając się. – Czego chcesz?

      Zatrzymał się i milczał przez kilka sekund. Odwróciłem się. Otwierał i zamykał usta, nic nie mówiąc. Przestałem się więc nim interesować i wróciłem do liczenia sztabek tytanu. Mieliśmy ich mniej niż sześćset. Westchnąłem. Będzie musiało wystarczyć.

      – Panie pułkowniku? – odezwał się Robinson.

      Zlekceważyłem go. Głos mu się zmienił. Zabrzmiała w nim stal. Czasem zignorowanie kogoś wzmacnia mu kręgosłup.

      – Sir, proszę na mnie spojrzeć.

      – A więc jednak „sir”? – spytałem, odwracając się.

      – Tak. Przemyślałem to, co pan powiedział. Pracuję tu od miesięcy i wiem, że może mieć pan rację. Chcę pozostać w Siłach Gwiezdnych, sir. Wezmę zastrzyki nanitowe. Przyjmę kontrakt majora.

      Uśmiechnąłem się. Samym kącikiem ust, ale jednak. Podszedłem do Robinsona i spojrzałem mu w oczy. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Starałem się być przy tym delikatny.

      – Wiedziałem, że podejmie pan właściwą decyzję. Proszę przejść dwa pomieszczenia dalej. Tam mają krzesło. Wyślę kogoś, aby pomógł panu się przypiąć.

      Zbladł, ale kiwnął głową i odszedł pewnym krokiem. Miałem nadzieję, że nie będzie krzyczał, bo mogłoby to mnie rozpraszać przy programowaniu