piaskiem, przepuszczając go przez palce, jakby to była woda.
Ukończywszy modlitwę, zdjęli ładunki z pleców wielbłądów, poczem usiedli, aby wypocząć po długiej, uciążliwej podróży.
Kilku odwiązało lektykę z pleców wielbłąda. Osoby, znajdującej się wewnątrz, nie można było zobaczyć. Widocznie w czasie podróży lektyki nie opuszczała.
Emir wziął kilka daktyli, nalał do skórzanego kubka nieco wody, zlekka uchylił zasłon lektyki i zapytał cicho:
– Czy chcesz jeść i pić?
Nie było żadnej odpowiedzi, tylko wychyliła się jakaś ręka, aby wziąć owoce i wodę.
– Allah jest wielki, obdarzył mnie złą pamięcią, – mruknął emir. – Zapominam ciągle, że nie rozumiesz naszego języka.
Zabrał opróżniony kubek i rzucił na dawne miejsce. Na niemy jego znak podniosło się kilku ludzi i chwyciło za broń. Poszli pilnować obozu, uważać, aby żaden wróg nie wypadł znienacka, a schwytana niewolnica nie uciekła. Po niedługim czasie wszystko było pogrążone w głębokim śnie. —
Otman przybył tymczasem do wsi, o której była mowa, i, nie zatrzymując się, pośpieszył dalej w kierunku Harraru. Stanął tam w jakąś godzinę po rozmowie ze swym panem.
Bramy tego miasta zamykano o zachodzie słońca i odtąd nikt nie mógł bez specjalnego zezwolenia sułtana wchodzić przez nie, ani wychodzić. Otman długo i usilnie musiał kołatać, zanim się wreszcie pojawił strażnik.
– Kto tam? – zapytał, nie otwierając.
– Sługa sułtana Achmeda Ben Abubekra – brzmiała odpowiedź.
– Jak się nazywasz?
– Imię moje brzmi: Hadżi Otman Ben Mehemmed Ibn Hulam.
– Do jakiego szczepu należysz?
– Jestem wolny Somali.
Mieszkańcy Harraru gardzą, zresztą bez najmniejszej podstawy, Arabami i szczepem Somali; dlatego też strażnik odparł:
– Człowieka szczepu Somali nie wolno mi wpuścić. Byłbym surowo ukarany, gdybym dla takiej przyczyny zakłócał spokój sułtana.
– Z pewnością będziesz ukarany, – odparł Otman – ale wtedy, gdy nie zameldujesz, że żądam wpuszczenia. Jestem posłańcem emira Arafata.
Słowa te wywołały w strażniku pewne wątpliwości. Wiedział przecież, że emir Arafat jest przywódcą karawan handlowych, z których sułtan ciągnął tak świetne zyski. Dlatego odparł:
– Arafat? Spróbuję. Zdam pieczę nad bramą koledze, sam zaś pójdę i zamelduję o twem przybyciu.
Otman dopiero teraz zsiadł z wielbłąda; spoczął na ziemi, oczekując, aż go wpuszczą. Strażnik pozostawił przy bramie towarzysza i udał się do pałacu sułtana.
Właściwie trudno tu użyć słowa pałac. Sławna, a raczej osławiona stolica otoczona była najzwyklejszym murem; miasteczko samo było niewielkie. Domy wyglądały jak murowane szopy, a pałac sułtana przypominał stodołę. Obok stała rudera, zbudowana z nieociosanych kamieni; dzień i noc dobiegał z niej dźwięk kajdan. Było to więzienie państwowe; składało się z głębokich piwnic podziemnych, do których nigdy nie docierało światło dzienne. Biada więźniom, których doń wtrącono! Sułtan nie dawał im ani jedzenia, ani napoju, a jeżeli nawet jakiś przyjaciel lub krewny przynosił trochę wody i trochę zimnej, kleistej zaprawy z mąki kukurydzanej, używanej w tym kraju, więźniowie umierali w wyziewach własnego brudu.
Tronem poteżnego monarchy, nieograniczonego pana i władcy życia i śmierci swych podwładnych, była skromna ławka drewniana, jaką spotkać można tylko u biedaków. Na tej ławie siadywał sułtan z nogami podwiniętemi zwyczajem wschodnim; albo dumał samotnie, albo też udzielał audjencyj, podczas których każdy drżał w śmiertelnym strachu, najmniejszy bowiem drobiazg wystarczył, by sułtan krew czyjąś przelał.
I dzisiejszego wieczora siedział sułtan na swem podniesieniu. Wisiały za nim na ścianie stare, nieużywane już flinty, szable, żelazne kajdany na ręce i nogi – dowody wielkiej surowości władcy.
Przed sułtanem siedział wezyr w otoczeniu paru mahometan uczonych w piśmie. Ztyłu, na ziemi, widać było liczne wynędzniałe postacie, zakute w kajdany. Sułtan lubiał ozdabiać swój tron niewolnikami; uważał, że uświetniają jego potęgę i chwałę.
Na uboczu stał również jakiś jeniec; ręce i nogi miał skute łańcuchami. Był wysoki i szczupły; rozpacz pochyliła głowę jego ku ziemi. Zagasły wzrok i zapadnięte policzki wskazywały, iż jest wygłodzony i głęboko nieszczęśliwy.
Jedynem ubraniem jeńca była postrzępiona koszula.
Mówił coś zapewne przed chwilą, oczy bowiem wszystkich były skierowane ku niemu; sułtan spoglądał ponuro i groźnie jak kat.
– Psie! – rzekł do jeńca. – Kłamiesz nikczemnie. Jakże to możliwe, aby chrześcijański władca był potężniejszy od wyznawców proroka? Czemże są wszyscy twoi królowie, wobec mnie, sułtana z Harraru?
Oczy jeńca zabłysły. Odpowiedział:
– Nie byłem królem, tylko jednym z najdostojniejszych obywateli mego kraju. Mimo to byłem po tysiąckroć szczęśliwszy i bogatszy od ciebie.
Sułtan rozpostarł wszystkich dziesięć palców. W tej samej chwili wysunęła się z kąta jakaś postać, podniosła ciężką laskę bambusową i wymierzyła jeńcowi dziesięć uderzeń, jak tego żądał sułtan. Jeniec nie drgnął nawet; zdawało się, że jest przyzwyczajony do takiego traktowania i że uderzeń już wcale nie czuje.
– Czy odwołasz? – zapytał sułtan.
– Nie!
Władca rozkazał mu wymierzyć piętnaście kijów. Gdy to nie poskutkowało, rzekł:
– Pokażę ci, jaką moc posiadam. Jesteś chrześcijańskim psem. Nakazałem ci czcić proroka, ale dotychczas nie usłuchałeś. Dziś rozkazuję po raz ostatni; czy będziesz posłuszny, nędzny robaku?
– Nigdy! – odparł jeniec pewnym głosem. – Zrabowałeś mi wolność, możesz pozbawić życia, ale wiary mej ci nie oddam. To jest granica, przy której kończy się twoja moc!
Władca zacisnął pięści i zawołał ponurym głosem:
– Każę cię wrzucić do najgłębszego lochu!
– Uczyń to! – odparł nieustraszony więzień. – Chcę umrzeć, tęsknię za śmiercią. Skończą się moje męki; nareszcie znajdę spokój i ciszę.
– Dobrze! Stanie się, jak chcesz. Zaprowadźcie go do najgorszego z lochów!
Na ten rozkaz sułtana, kat ujął starca za rękę i wyprowadził na dziedziniec. Tam przyłączyło się do niego jeszcze kilku ludzi i razem zawlekli jeńca do więzienia.
Gdy się drzwi więzienia otwarły, uderzyły ich nieprawdopodobne wyziewy; z wewnątrz słychać było pobrzęk łańcuchów i jęk więzionych. Nie było światła, więc jeniec nie mógł nic zobaczyć. Zaprowadzono go do jakiegoś kąta. Tu kat podniósł przy pomocy swych towarzyszy wielki, ciężki kamień. Trąciwszy jeńca z całej siły, rzekł, śmiejąc się:
– Tu twoje miejsce, psie chrześcijański. W przeciągu dwóch dni zostaniesz pożarty.
Stary wpadając w norę głębokości kilku metrów, uderzył się twarzą o ścianę i skaleczył. Nie miał jednak wprost czasu pomyśleć o tem skaleczeniu, gdyż ledwie usłyszał, jak położono kamień na jego grobie, poczuł, że jakieś zwierzęta zaczynają obgryzać