nastąpił, przekonał go, że kamień zabił kilka szczurów.
– Dzięki Bogu, mam coś w rodzaju broni!
Zlazł nieco niżej, chwycił kamień i zaczął walić po ziemi. Walił tak, nie bacząc na ukąszenia, aż ostatni szczur przestał się poruszać.
Waląc kamieniem na wszystkie strony, natrafił ręką na jakiś okrągły, pusty wewnątrz przedmiot. Wydał okrzyk przerażenia, Chwycił bowiem czaszkę trupa.
– Taki będzie i mój los – rzekł. – Boże, mój Boże cóż uczyniłem, że gotujesz mi śmierć tak straszną? Niechaj będą przeklęci Cortejo i Landola…
Stał w ciemnościach więzienia i wyciągał naprzód ręce. Nagle przejął go strach, jakiś głos bowiem odpowiedział:
– Landola? Niech będzie przeklęty do dziesiątego pokolenia!
Słowa te zostały wypowiedziane głosem tak ponurym, tak rozpaczliwym, iż jeńca przejął dreszcz grozy.
– Kto to? – zapytał. – Któż tu przemawia moim ojczystym językiem?
– Powiedz naprzód, kim ty jesteś, – odezwał się głos z góry. – Tyś wywalił dziurę w murze mego więzienia.
– Jestem Hiszpanem, pochodzę z Meksyku, – odpowiedział jeniec. – Nazywam się hrabia Fernando de Rodriganda.
– Santa Madonna! – brzmiała odpowiedź. – Hrabia Fernando, brat hrabiego Manuela de Rodriganda.
– Valgame Dios! Mówicie o moim bracie Manuelu? Więc go znacie?
– Oczywiście, że znam. Przecież… Ale, ale. To niemożliwe, abyście byli hrabią Fernando. Przecież hrabia Fernando umarł już przed laty.
– Powiadam wam, że nie umarł, a został tylko uznany za zmarłego. Landola porwał go i sprzedał tutaj, do Harraru.
– To, co mi mówicie, sennor, brzmi jak bajka i wprost mi się w nią wierzyć nie chce. Ale, gdy się nad tem zastanowić… Przecież don Manuel również… ale o tem później. Zejdę do was, don Fernando. Może mi się uda przy waszej pomocy usunąć drugi kamień. Wtedy będę mógł wydostać się przez otwór. Czy chcecie mi pomóc, den Fernando?
– Chętnie; już idę.
Stary wdrapał się po ścianie wgórę; wspólnym wysiłkiem udało się jeńcom poruszyć drugi kamień. Otwór był dostatecznie wielki, aby człowiek mógł się przezeń przedostać.
– Złaźcie, sennor. – Idę do was.
A jeżeli nas razem znajdą? – przestrzegł hrabia.
– Nie złapią. Skazano nas przecież na to, abyśmy zdechli z głodu, jeśli nas przedtem szczury nie zjedzą, więc nikt nie będzie tutaj zachodził. A gdyby przypadkiem chciano odwiedzić jednego z nas, drugi skorzysta z ciemności i wymknie się przez dziurę. Musimy pomówić ze sobą. Już idę.
Hrabia zlazł nadół, towarzysz podążył za nim. Więzienie było tak wąskie, że stanęli sobie twarzą w twarz, ale to im nie przeszkadzało. Przeciwnie, było szczęściem dla hrabiego widzieć obok siebie człowieka, który mu sprzyjał. Człowiek ten ujął hrabiego za rękę i rzekł:
– Ach, don Fernando, pozwólcie, że wam uścisnę rękę. Czuję się szczęśliwy, iż po tak długich cierpieniach spotykam rodaka. Pochodzę z Manrezy.
– Z Manrezy? Tak blisko od Rodriganda?
– Tak. Jestem zwykłym prostakiem; nazywam się Mindrello. O panie, mam wam wiele do opowiedzenia! Niech mi sennor powie, jak dawno temu opuścił pan Meksyk?
– O, już bardzo dawno. Nie mogę określić dni, tygodni, ani miesięcy, ale mam wrażenie, że gniję w niewoli mniej więcej od lat osiemnastu.
– Dios! A więc nie wiecie zapewne, że brat wasz został uznany za zmarłego?
– Nie. Kiedyż to się stało?
– Przed siedemnastu laty.
– Powiadacie, że go uznano za zmarłego? A może naprawdę umarł? Gdy się zastanawiam nad tem, co mnie spotkało, nabieram wrażenia, iż są ludzie, którym bardzo zależy na tem, aby zginął on zarówno, jak ja.
– Sądzicie tak naprawdę? – zapytał szybko Mindrello. – Bezwątpienia macie rację. Ale co się z wami stało?
– Nie mówmy o tem chwilowo – rzekł hrabia. – Powiedzcie mi naprzód, jakie macie wiadomości o mojej ojczyźnie, o moich bliskich, i w jaki sposób dostaliście się tutaj.
– Co się tyczy rodziny hrabiego, to wiadomo mi, że hrabia Manuel jest uznany za zmarłego i że don Alfonso objął dziedzictwo.
– Ach! – zawołał don Fernando.
Przypomniał sobie teraz sprawy drugiego testamentu, który sporządził w obecności Marji Hermoyes. Przypomniał sobie również, że testament ten schował w środkowej szufladzie biurka. Czy go nie znaleziono? Wydziedziczył przecież Alfonsa i jednak ten został hrabią Rodriganda! Albo więc testament sfałszowano, albo też zginął w jakiś sposób.
– Alfonso – zapytał – jest hrabią? Jakże on rządzi?
– Och, jak prawdziwy tyran. Znienawidził go cały kraj. Boją się go jak ognia; opowiadają o nim dziwy. Nie wiem, czy mi wolno o tem mówić.
– Ależ, proszę, mówcie zupełnie szczerze.
– Ludzie opowiadają sobie, że Alfonso nie należy wcale do rodu Rodrigandów.
– Ach! – krzyknął hrabia. – Na jakiejże to podstawie ludzie opowiadają?
– To trudno określić. Ale byłem sam świadkiem pewnych sytuacyj, które potwierdzić musiały podejrzenie, iż Alfonso nie jest prawdziwym hrabią Rodriganda. Ten mój pogląd jest również powodem, dla którego tutaj się znalazłem; unieszkodliwiono mnie.
– Mówcie, mówcie! – naglił hrabia.
Mindrello nie odrazu spełnił tę prośbę. Jakiś czas namyślał się, coś sobie przypominając. Wreszcie zaczął opisywać wydarzenia, których widownią był zamek Rodriganda, pojawienie się doktora Sternaua, jego śmiałe i skuteczne wkroczenie w życie hrabiego Manuela, które skończyło się uwolnieniem hrabiego i małżeństwem Sternaua z hrabianką, zawartem w Reinswalden. Mindrello mówił:
– Dzięki wynagrodzeniu, które otrzymałem za służbę u hrabiego Manuela, przedzierzgnąłem się w zamożnego człowieka. Wróciłem do Manrezy; wróciłem ku mej zgubie! Te łotry dowiedziały się przez swych szpiegów w Niemczech, w jaki sposób pokrzyżowałem ich plany, i całą złość skierowali na mnie. Don Manuela nie potrzebowali się chwilowo obawiać, hrabia bowiem miał zamiar wystąpić z pretensjami dopiero po odnalezieniu przez Sternaua prawdziwego Alfonsa. Tem bardziej obawiali się, że ja zdradzę ich machinacje. Pewnego dnia otrzymałem od jednego z mych towarzyszy – trzeba panu wiedzieć, że dawniej zajmowałem się od czasu do czasu kontrabandą – kartkę, naznaczającą spotkanie. Pismo towarzysza było mi dokładnie znane, to też nie miałem żadnych podejrzeń. Udałem się o umówionej porze na miejsce, nie poto jednak, by przyjąć jakieś polecenie, a poto, aby oświadczyć, że proponowany interes mi nie odpowiada. Zaledwie doszedłem do umówionego miejsca, chwyciło mnie czterech ludzi skrępowało. Związano mnie, skneblowano i wyniesiono gdzieś w zamkniętym worku. Dokąd, nie wiem.
Mindrello zamilkł na chwilę. Wspomnienie strasznych chwil odebrało mu mowę. Po dłuższej pauzie ciągnął dalej:
– Gdy mnie po długim, długim czasie uwolniono z worka, znalazłem się w ciasnej, ciemnej norze. Proszę sobie wyobrazić moją rozpacz, kiedy po kołysaniu i szumie wody przekonałem Się, że jestem zamknięty