Jacek Leociak

Biografie ulic


Скачать книгу

przywołał wspomnienie dzielnicy żydowskiej, hierarchii jej ulic i obszarów, wybierając konkretny punkt widzenia: balkon drugiego piętra tej samej kamienicy przy ulicy Tłomackie 13:

      Ulica Bielańska, która w oczach mieszkańców dzielnicy nalewkowsko-muranowskiej była szczytem elegancji, stanowiła jakby pomost między światem artystycznym, rozpościerającym się za placem Teatralnym, a tzw. Dzielnicą Północną, gdzie leżało główne osiedle żydowskie w Warszawie. (…) Następnym odcinkiem granicznym była krótka ulica Tłomackie, gdzie mieściła się Wielka Synagoga, zbudowana w ostatniej ćwierci ubiegłego stulecia w stylu niemieckiego neorenesansu, oraz Związek Literatów i Dziennikarzy żydowskich – na drugim piętrze kamienicy pod numerem 13, leżącej vis-à-vis szerokiej, niby rozwartej ulicy Przejazd, za którą tętniło życie dzielnicy żydowskiej. Wychodząc na balkon Związku Literatów, miało się wrażenie, że stoi się na strzelnicy broniącej dostępu do gęsto zamieszkanej dzielnicy. Ulicą Przejazd przewalał się potok ludzi w jedną i drugą stronę, na jezdni poruszały się długie szeregi platform i dorożek, a z przeciwległego końca Przejazdu dochodził swoisty zgiełk. (…) Grzybów to była dzielnica sklepów hurtowych, wielkich platform i furgonów, dzielnica składów żelaza i zagranicznych owoców, dzielnica zajętych wyłącznie swymi interesami zamożnych kupców, przeważnie chasydów, dzielnica zdrowych muskularnych tragarzy żydowskich, a jednocześnie… domów publicznych (na Pańskiej). Natomiast Muranów – Nalewki był to rejon setek fabryczek i warsztatów drobnego przemysłu, tysięcy drobnych warsztatów chałupniczych, szeroko rozwiniętego drobnego handlu, często nielegalnego, nędznego handlu ulicznego, rejon proletariatu żydowskiego i jego giełd zawodowych, rejon lotnych demonstracji ulicznych i Pawiaka. (…) Tłomackie, Przejazd i Długa – był to początek centralnej dzielnicy żydowskiej, przeciętej dwiema niemal równoległymi trasami: Nalewkami i ulicą Zamenhofa, zwaną przedtem Dziką. W oczach ubogiego mieszkańca tej dzielnicy Nalewki były ulicą arystokratyczną, ulicą bogaczy; tak samo mały odcinek Gęsiej, między Nalewkami i Zamenhofa, gdzie znajdował się ośrodek średniego handlu towarami bławatnymi i gdzie handel nigdy się nie odbywał za gotówkę, lecz przeważnie na weksle. Ale i tu, na Nalewkach, na wyższych piętrach lub w suterenach gnieździła się wielotysięczna biedota – robotnicy, chałupnicy, rzemieślnicy, subiekci, drobni wędrowni handlarze.

      Nakładem Magistratu miasta stołecznego Warszawy ukazała się w 1929 roku praca zbiorowa, w której dzielnicę żydowską jako miejsce tętniące życiem i energią opisywał Aleksander Janowski:

      Jak gdyby dla kontrastu, do tego cmentarnego zakątka Powązek przylega dzielnica najbardziej kipiąca życiem ze wszystkich dzielnic Warszawy: to dzielnica drobnego handlu i domowego przemysłu niezliczonych rodzin żydowskich. Oto ulice: Dzielna, Pawia, Gęsia, Franciszkańska, Miła, Muranowska, Świętojerska, Nalewki, plac Muranowski. Jakiż tu ruch, jaki potężny pęd życia, a jakie kontrasty zażywnych, rumianych pryncypałów i zielono bladych, chudych subiektów. Każda kamienica oblepiona szyldami, każde podwórze otaczają czteropiętrowe oficyny, a w ich wnętrzu wre praca: krawaty, sztuczne kwiaty, portmonetki, pudełka, torebki i długa lista wyrobów kiepskiej galanterii, która zalewała dawniej rynki wschodnie, a korzystała z pracy nieletnich „praktykantów”, najczęściej bezpłatnych, bo na nauce, lub płatnych tyle, aby nie umarł, ale i nie mógł żyć. Gwar, rejwach, pośpiech tętni w wielkich paropodwórzowych kamienicach, bo tam tworzy się bogactwo, tam rośnie kapitał, a ze wszystkich fabryk taka fabryka jest najkłopotliwsza. Stąd ta dzielnica nie żyje, ta dzielnica kipi sprytem, pomysłowością, wysiłkiem pracy, niewątpliwie większym niż w innych dzielnicach. Toczą się potoki ludzkie. Płynie długi sznur ładownych wozów. Rozpaczliwie brzęczą dzwonki zatarasowanych tramwajów. Tragarze, uginający się pod nadmiernym ciężarem, zginają się w pałąk, a żyły na skroniach i szyi omal nie pękają w nadmiernym trudzie. Obok wielkich firm o milionowych obrotach tulą się jakieś nędzne sklepiki, a po chodnikach, w bramach i podwórzach natrętnie narzuca się ubogi handel koszykowy, gdzie cały kapitał zakładowy wynosi pięć czy siedem złotych.

      Zdzisław Kaliciński, autor sagi rodzinnej O Starówce, Pradze i ciepokach, pisał o Warszawie lat trzydziestych XX wieku:

      Żydów w Warszawie było dużo. Mieszkali niemal na każdej ulicy, pracowali niemal w każdym zawodzie. Byli tragarzami, rzemieślnikami, handlarzami, kupcami, lekarzami, adwokatami, artystami. Jednak największe ich skupisko było na Muranowie, tzw. Murdzielu – od placu Krasińskich, Nowiniarskiej, przez Nalewki, Franciszkańską, Gęsią, Pawią aż do cmentarza Powązkowskiego i po ulice Leszno, Elektoralną. Można ten teren bez przesady nazwać dzielnicą żydowską, w której mieszkali obok siebie Żydzi biedni, biedniejsi i najbiedniejsi – wyrobnicy, sklepikarze, rzemieślnicy, i Żydzi bardzo bogaci, chasydzi i ortodoksi niezdejmujący cycełe i jarmułki, oraz nowobogaccy, którzy ubierali się jak lordowie, jadali w „Żywcu”, u Englera czy u Wróbla, a jeśli u Hirszfeldów, to nie na Nalewkach, gdzie był koszer, lecz na Marszałkowskiej. (…) W tej żydowskiej dzielnicy mieszkali także Polacy. Mieszkania należały do najgorszych. Budowane tanio i szybko, aby dawały maksymalne zyski, wyposażone były w wodę, światło, czasami gaz, rzadziej w kanalizację. Zresztą z wyjątkiem śródmieścia większość dzielnic miała takie właśnie warunki sanitarne.

      Na koniec przywołajmy literacką wizję żydowskiej i polskiej Warszawy. Henryk Sztorm, bohater wydanej w 1933 roku powieści Jakuba Appenszlaka Piętra. Dom na Bielańskiej, mieszka na pograniczu tych dwóch światów, ponieważ ulica Bielańska stanowiła właśnie obszar pogranicza. Pisarz szkicuje przed nami demograficzną mapę Warszawy. Między polskim i żydowskim żywiołem istnieje „niewidzialna linia demarkacyjna”, a „przy pasażu Simonsa nie wznosi się mur”. Zostanie zbudowany za siedem lat.

      Sobotni tłum wychodził z dzielnicy żydowskiej na przechadzkę w lepsze, milsze strony, nie tak ponure, jak Dzika lub Franciszkańska. Tłum ten na Marszałkowskiej i Nowym Świecie tworzył gęstą, powoli posuwającą się lawę. W masie przeważały twarze młode, jedne zaczerwienione, inne zsiniałe z zimna. Wyrostki ze sklepów, chłopcy, ubrani jak dorośli, w tandetnych paltach i szablonowych kapeluszach. Mrowisko czarnych oczu o świdrującym, niespokojnym spojrzeniu. Dziewczęta, odziane z tanią, jaskrawą elegancją błyszczącej mody pospólstwa. W rozwidlające się arterie miasta nieśli gwar rozmów i zapamiętałych jakichś dysput. Szli przez miasto pod chłostą ogni elektrycznych, kuszących reklam kinowych, czerwonych, zielonych, niebieskich liter nad kawiarniami, koło lśniących limuzyn w ogromnych wystawach firm samochodowych, obok lustrzanych szyb, odgradzających od ulicy kwiaty, ciastka, torty, piękne puszyste, drogocenne futra, srebro i porcelanę stołową, przepyszne toalety, dzieła sztuki i antyki, wszystkie wspaniałości bogatego solidnego handlu dzielnic uprzywilejowanych.

      Po zamknięciu bram Ogrodu Saskiego, wypłoszeni z alei grzechotkami dozorców, zbierali się w gromady koło sztachet: stali tam jeszcze długo, rozmawiali, śmieli się, krzyczeli, żartowali; potem łączyli się z nowymi falami, płynącymi Bielańską – i szli aż do kresu ulic pryncypialnych.

      Dopiero późno po północy wracał tłum sobotni do wielopiętrowych uli, do brudnych, ciasnych, pełnych zaduchu komórek Niskiej i Muranowskiej. Dziewczęta stąpały ostrożnie środkiem ciemnych schodów, aby nie otrzeć się o brudną poręcz lub popękany, spleśniały tynk i nie powalać okrycia, jedynej szaty odświętnej, spłaconej ratami z zarobków, wyharowanych ciężką pracą w zgiełku i gwarze sklepików, kantorów i warsztatów.

      Henryk Sztorm często zastanawiał się nad znaczeniem osobliwego, sobotniego tłumu. Ten potok ludzki wyróżniał się w masie przechodniów, jak nurt prądu w oceanie. Były to jakby obce cząsteczki, obca ciecz w krwiobiegu miasta. Getto pozornie nie istniało: na Nalewkach, przy pasażu Simonsa nie wznosił się mur, zamykający dostęp do okolic polskich. Nie zamykano getta – jak dawniej w wielu miastach europejskich – na noc i w dni świąt chrześcijańskich. A jednak potok