hardrockowego przysmaku – dodała, wkładając do ust przesadnie duży kawałek mięsa.
Kordian uśmiechnął się blado. Zmitygował się, że takie spekulacje mógł prowadzić z innymi aplikantami, ale nie z doświadczoną prawniczką, która najpewniej pomyślała o tym wszystkim, kiedy tylko dostała tę sprawę.
Chyłka przez chwilę jadła w milczeniu, a potem potoczyła wzrokiem po sali, jakby kogoś szukała. Po chwili zamówiła sobie małe piwo. Oryński zrezygnował, uznając, że skoro jest na służbie, wypadałoby pozostać trzeźwym… przynajmniej pierwszego dnia.
– Ślady biologiczne to poważny problem – odezwała się po chwili. – Ale oprócz tego wszędzie są jego odciski palców.
– Dziwne byłoby, gdyby ich zabrakło – odparł Oryński, uszczknąwszy trochę grillowanej ryby. – W końcu noży i młotka używał też do innych celów niż mordowanie.
Chyłka skinęła głową, ale aplikant widział, że patronka odpłynęła gdzieś myślami. Wszystko to stanowiło jedynie czcze rozważania – dla sędziów i ławników wina Langera będzie oczywista.
Kordian pomyślał, że być może sam powinien pogodzić się z tym, że nie mają żadnego atutu. Sprawa była beznadziejna.
8
Na dwudziestym pierwszym piętrze Skylight tradycyjnie panował rwetes. Prawnicy przemieszczali się z pokoju do pokoju, wykrzykiwali coś przez otwarte drzwi, pędzili po korytarzu, ponaglali kserokopiarki, krzyczeli do asystentek…
Oryński pomyślał, że spokojniej było w Hard Rock Cafe.
Szedł obok Chyłki, starając się wyłowić z zamętu jakąś oznakę tego, że ktoś nad tym wszystkim panuje. Daremnie. Kolejni prawnicy wykrzykiwali coś o zbliżających się terminach, dwóch kurierów niemal zderzyło się czołowo na środku korytarza i tylko dobry refleks ustrzegł ich przed zbieraniem całej korespondencji z podłogi.
Chłopak zaczął przysłuchiwać się nawoływaniom. Zrób to, zrób tamto, termin zawity za dziesięć godzin. Leć na pocztę, leć do biura podawczego. Masz dla mnie ten wyrok Sądu Najwyższego z piątego czerwca osiemdziesiątego trzeciego? Załatw mi numer do tego prokuratora. Daj namiary na tego, tamtego…
Oryński miał dosyć.
– Żelazny chce cię widzieć – powiedział ktoś przelotem, gdy niczym burza mijał Chyłkę. Nie zwalniając tempa, prawniczka kroczyła naprzód, przebijając się przez kotłujący się tłum.
– Hej, Jakobin, masz dla mnie info o sędzim? – zapytała, zaczepiając niskiego grubasa w okularach.
– Tak, masz na biurku.
– Chyłka! Dzwoniła ta kobieta od pomówienia, masz wiadomość na poczcie – krzyknęła jakaś dziewczyna, wychylając się z biura, które właśnie mijali.
– Dzięki – rzuciła Joanna, nie zwalniając kroku.
Po chwili udało im się przebić przez dziki prawniczy harmider. Znaleźli się prawie na końcu korytarza, tuż obok gabinetu, w którym urzędował inny aplikant zajmujący stanowisko associate. Patrząc na takie plakietki, Oryński miał wrażenie, że los napluł mu prosto w twarz. Ten tutaj miał biuro, dobre stanowisko, estymę i przyzwoitą pensję… a Kordian tkwił w norzeoborze. I nawet zakup niespecjalnie dobrego łososia w knajpie mógł nadwerężyć jego finanse.
Joanna zapukała do drzwi naprzeciwko – tylko pro forma, bo nie czekając na zaproszenie, wparowała do środka. Tuż za nią wszedł jej zdezorientowany podopieczny. Nie miał nawet czasu spojrzeć, kto urzęduje w tym gabinecie. Z pewnością nie imienny partner – biuro Żelaznego znajdowało się kawałek dalej.
– Kormak, potrzebuję sąsiadów mojego klienta – odezwała się.
– Hę? – zapytał chudzielec w małych, okrągłych okularach.
Kordianowi przywodził na myśl Eltona Johna – młodszego o kilkadziesiąt lat i uboższego o kilkadziesiąt kilogramów. I ta wersja chyba nie była gejem, bo wbijała wygłodniały wzrok w dekolt Joanny.
– A, prezentacja – zmitygowała się Chyłka. – To jest Kormak, to jest Zordon, poznajcie się, wymieńcie kartami z pokemonów, czy co tam robicie. A teraz do rzeczy: potrzebuję namiaru na sąsiadów mojego klienta. Piotr Langer. Ten młodszy, rzecz jasna.
– Wiem, o kogo chodzi, Chyłka – odparł chudzielec. – Starzy płacą mi za to, żebym wiedział, co akurat jest na tapecie.
Mianem Starych w Żelaznym & McVayu określano właścicieli. Obaj zazwyczaj działali na rynkach zagranicznych, niewielką wagę przywiązując do tego, co się dzieje w kraju. W warszawskiej centrali pojawiali się rzadko – a gdy już miało to miejsce, powód zazwyczaj był poważny. Dlatego nadciągające spotkanie z Żelaznym nie napawało Joanny optymizmem.
Podczas rozmowy niechybnie pojawi się sugestia, by nieco odpuścić w kwestii syna. Chyłka była tego pewna. Biznesmenowi płacącemu rachunek będzie zależało na tym, by sprawę załatwić jak najszybciej bądź nie korzystać nawet z prawa do apelacji… o ile, rzecz jasna, junior nie będzie robił problemów.
– A swoją drogą, Stary cię szuka.
– Wiem – odparła pod nosem Joanna.
– Dlaczego „Kormak”? – wtrącił Oryński.
Chyłka spiorunowała go wzrokiem i zmarszczyła brwi, po czym wskazała na róg biurka. Znajdowała się tam jedna z powieści Cormaca McCarthy’ego o Dzikim Zachodzie.
– Szczypior zawsze nosi ze sobą którąś z książek tego gościa. Stąd Kormak. Ale mniejsza z tym – dodała, patrząc na chudzielca. – Załatwisz mi tych sąsiadów?
– Nie możesz przejść się po budynku?
– A wyglądam ci na kogoś, kto chowa w spodniach odznakę Centralnego Biura Śledczego i może nią zaświecić przed nieszczęśnikami, którzy tylko czekają, by opisywać mi ze szczegółami wszystko, co chciałabym usłyszeć? – wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Podeszła do biurka i spojrzała na książkę. Ile ten facet ich napisał? Szczypior zawsze zdawał się jakąś czytać, ale może brał się za lekturę niektórych po kilka razy? Nie byłoby w tym nic dziwnego – Joanna raz próbowała zaczytać się w jednej z tych, które jej polecił. Przysnęła dość szybko. Stanowczo wolała Kinga. Szczególnie wieczorami, przy nocnej lampce, która była jedynym źródłem światła.
– Nie będę się bawić w domokrążcę ani nie przydzielę do tego zadania mojego drogiego Zordona, bo nikt nie będzie chciał z nim gadać – wyjaśniła. – Rzecz w tym, że to ekskluzywna dzielnica i snobistyczny apartamentowiec. Jeśli dorwę tych ludzi po wyjściu z roboty albo w jakiejś knajpie, może uda mi się z nimi pogadać. Ale w domu? Zapomnij. Zapłacili po kilkaset tysięcy za to, żeby to był ich bastion.
Kormak jakby dopiero teraz zauważył młodego aplikanta. Wstał i podał mu rękę, nie fatygując się jednak o to, by się przedstawić.
– Dobra, zobaczę, co da się zrobić – odparł. – Ale jeśli to faktycznie ekskluzywna dzielnica, może być problemowo.
– Więc dowiedz się, w których knajpach jadają, i zrzuć mi parę fotek z fejsa. Resztę zrobię sama.
Oryński żałował, że przed wejściem do biura nie spojrzał na złotą plakietkę na drzwiach. Interesowało go, jakie stanowisko zajmuje miłośnik McCarthy’ego – z pewnością nie był prawnikiem, bo miałby wiele lepszych rzeczy do roboty niż namierzanie sąsiadów klienta. Na informatyka też nie wyglądał, bo nosił garnitur, co świadczyło, że pracował w terenie. Firmowy detektyw? A może