Aleksander Sowa

Koma


Скачать книгу

policjanci przez to mieli już moją kartotekę. Kiedy mi o tym przypomnieli, jasne stało się dla mnie, że lepiej niech uznają mnie winnego kradzieży telefonu niż morderstwa, prawda?

      – Jasne.

      – No właśnie. I gdybym w sprawie telefonu, zamiast po-wiedzieć prawdę, skłamał od razu, już na początku, nie mieliby podstaw, żeby uznać to za dowód. A tak…

      – Nie uwierzyli?

      – Pewnie nie, ale musieli mnie wypuścić.

      – Wtedy złożył pan skargę na ich brutalność.

      – A pan by nie złożył?

      – Był pan u lekarza?

      – Pan chyba żartuje! Przecież oni wiedzą, jak maltretować człowieka, żeby nie zostawić śladów. Wystarczy, że biją bo brzuchu, i jeśli nie przesadzą, to po kilku dniach żaden lekarz nie będzie w stanie stwierdzić, że faktycznie tak było. Bólu nie można zmierzyć.

      – Rozumiem. Co jeszcze im pan zarzucił?

      – Próbowali mnie zastraszyć, wielokrotnie znieważali.

      – Jak?

      – Dla przykładu w lesie: „Szykuj się, zaraz wykopiemy tu dół dla ciebie”. A na komendzie: „Ty szmato, ty kurwo, ty pierdolony narcyzie. Walisz konia, oglądając pornole?”. Rozebrali mnie i nagiego bili po brzuchu. Pokazali mi okno. „Widzisz je? Tu jest wysoko” – krzyczeli. „Jak chcesz, możesz wyskoczyć, zabijesz się na pewno, to i tak lepiej dla ciebie, bo będziesz siedział do końca życia, skurwielu. Już nie będziesz nurkował, co najwyżej w szambie z własnego gówna, bo tak cię w anclu scwelują, że dupsko ci nie będzie już nigdy trzymało”.

      – To szokujące, co pan mówi.

      Laba zamyśla się znowu. Widać, że nie jest już tym samym mężczyzną, jakiego dziennikarz widział na zdjęciach w telewizji w czasie pierwszego procesu. Nie mogę zorientować się – myśli – w czym tkwi różnica.

      – Tak.

      – To jednak zastanawiające, że pana wypuszczono.

      – Dlaczego?

      – Przecież zatrzymano pana pod zarzutem morderstwa. To ciężki zarzut.

      – Liczyli, że mnie zastraszą, jak za dawnych czasów. Ale się nie przyznałem. Nic na mnie nie mieli i musieli wypuścić. Proste. Nie mieli wyjścia.

      – No a telefon?

      – Nie był żadnym dowodem. O niczym nie świadczył.

      – Jednak pan siedzi.

      – Tak, bo dopiero potem, kiedy aresztowano mnie po raz drugi, zaczęła się wielka kampania oszczerstw, insynuacji, hipotezy w stylu „tak mogło być” albo „być może”. Zaczęli zbierać haki na podstawie szytych grubymi nićmi domysłów. Wszystko, co stało się później, na czym opiera się tak zwany akt oskarżenia, to spreparowane poszlaki. A na ich zebranie mieli dwa lata, kiedy siedziałem w areszcie śledczym.

      – A gdyby nie napisał pan swojej książki?

      – Nie byłoby mnie tutaj.

      11.

      Tak, to o nią chodzi – myśli dziennikarz. Wyniosłość. Wcześniej nie potrafił tego rozpoznać. Laba sprawia wrażenie zimnego, wyobcowanego, jakby był ponad… Ponad wszystkimi. To właśnie wyniosłość sprawia, że osadzony wygląda jak wyrachowany, bezwzględny morderca bez uczuć.

      – Dlaczego pan ją napisał?

      – To tak, jakby zapytać wróbla, dlaczego lata. Jestem pisarzem, intelektualistą.

      – A nie chciał pan po prostu rozgłosu?

      – A pan po co ze mną rozmawia?

      Chłopak się uśmiecha. Dobre pytanie – myśli. Lepszej od-powiedzi trudno byłoby udzielić. Tymczasem pisarz przyznaje:

      – Tak, chciałem osiągnąć rozgłos.

      – Udało się panu.

      – Nie na takim rozgłosie – dorzuca gorzko – nam zależało.

      – Nam?

      – Książkę wydał mój przyjaciel. Obaj liczyliśmy, właściwie byliśmy pewni, że osiągnie sukces.

      – Skąd ta pewność?

      – Bo książka jest oryginalna, niezwykła. Trudna do porównania z jakimkolwiek innym utworem. No bo do czego ją można porównać?

      – Nie jestem literaturoznawcą – przyznaje chłopak. – Do Ulissesa, Fausta czy Roku 1984 Orwella?

      – Porównywać pan może, ale żadne odniesienie nie bę-dzie trafne. Moja książka jest nieporównywalna – dodaje autor z widoczną dumą. – Wiedziałem, że będzie o niej głośno. Na okładce umieściliśmy napis „tylko dla dorosłych”, co dodatkowo miało wzbudzić zainteresowanie czytelników.

      – Ale nie osiągnęła sukcesu, o jakim marzyliście?

      – Jaki planowaliśmy. Ale czy ja wiem, czy nie osiągnęła… Jednak sięgnęło po nią wielu ludzi, a opinie na jej temat są bardzo zróżnicowane. Od zachwytu do nienawiści. To cecha prawdziwej sztuki. Dzieła o wielkiej wartości, przyzna pan?

      – Rozumiem. Ale zarzucono też panu pornografię, klo-aczną tematykę, fascynację zbrodnią, brutalność i przedmiotowe traktowanie kobiet, jako obiektów seksualnych.

      – No pewnie, że tak! To jasne jak słońce. Tak miało być!

      – Chcieliście tego?

      – Chcieliśmy uzyskać sukces komercyjny i literacki. Do tego potrzebowaliśmy czegoś, co wywoła skandal. A seks, narkotyki, zbrodnia to doskonałe wabiki dla skandalu.

      – I udało się?

      – W pewnym sensie tak. Książkę w księgarniach stawiano na najwyższą półkę, aby nie dostała się w ręce dzieci. – Tak, nie ma wątpliwości, że pisarz jest z siebie dumny. – Wzbudziła spore zainteresowanie – dodaje.

      – Podobno z powodu wulgarnego języka.

      – Ale bez jakiejkolwiek reklamy! Poza tym to nie jest do końca tak, jak pan mówi, panie redaktorze. Język, owszem, jest wulgarny, ale miejscami książka jest też niemal liryczna. Proszę poczytać recenzje.

      – Czytałem.

      – Ja także – odpowiada autor – mam nawet kilka tutaj. Wyjmuje z teczki wycinki i czyta. „Koma jest porażająco naturalistyczna, bezwstydnie wulgarna, pełna skatologicznych, paranoidalnych i delirycznych obrazów, ale również chwilami wręcz liryczna jak impresjonistyczny obraz. W polskojęzycznej literaturze brak takiej pozycji. Jej nielinearna narracja, bezpardonowość, wykorzystanie wielu technik literackich oraz bardzo kontrowersyjnych tez i…” – pisarz, podnosząc palec, wtrąca od siebie: – proszę zwrócić uwagę: „…mających zakorzenienie w historii filozoficznych sporów, niezliczoną ilość niespotykanych metafor i żonglowanie nastrojem czytelników sprawia, że tej książki nie można jednoznacznie sklasyfikować”. I co?

      – Rzeczywiście. To prawda. Okrzyknięto pana „cesarzem metafor”.

      – Tak, wiem – przyznaje pisarz z satysfakcją. – Sam pan widzi, że to nie jest zwykła książka. Zrealizowałem w niej idee eutanazji języka. Morderstwo Mary to personifikacja filozofii, do której się wielokrotnie w treści odnoszę. Miejsce akcji, czas czy nawet bohaterowie nie mają tu pierwszorzędnego znaczenia, przecież to nie jest Ja wam pokażę! Grocholi.

      Dziennikarza rozbawia to porównanie, pisarz również się uśmiecha. Dziwny człowiek – myśli dziennikarz, spoglądając na Labę. – Teraz w ogóle