Katy Evans

Manwhore Tom 2 Manwhore + 1


Скачать книгу

w moją stronę tym swoim cichym, pewnym siebie krokiem, a mnie serce wali jak oszalałe.

      Gdy dzieli nas nieco ponad metr, on się zatrzymuje i wkłada ręce do kieszeni spodni. I nagle wydaje się taki wielki i pachnie tak cudnie. Opuszczam wzrok na jego krawat, a iskierka nadziei, z którą tu weszłam, zaczyna blednąć.

      – Malcolmie… – zaczynam.

      – Saint – mówi cicho.

      Brak mi tchu.

      Czekam, aż coś powie – powie, jaka jestem beznadziejna – i czuję ból, kiedy tego nie robi. Zamiast tego od strony drzwi rozlega się głos Catherine:

      – Panie Saint, przyszedł Stanford Merrick.

      – Dziękuję. – Choć głos ma cichy, słychać w nim siłę. Niespodziewanie wzdłuż kręgosłupa przebiega mnie dreszcz.

      Z zażenowaniem wbijam wzrok w błyszczącą marmurową podłogę. Moje buty. Włożyłam coś, w czym sądziłam, że będę ładnie wyglądać. Boże, nie wydaje mi się, aby on to w ogóle zauważył albo był tym zainteresowany.

      – Rachel, poznaj Stanforda Merricka z działu kadr.

      Płoną mi policzki, kiedy słyszę, jak wypowiada moje imię. Nadal nie jestem mu w stanie spojrzeć w oczy, zamiast tego skupiam się na wymianie uścisku dłoni ze Stanfordem Merrickiem. Merrick jest mężczyzną średniego wzrostu, z przyjaznym uśmiechem i prezencją, którą Saint zdecydowanie przyćmiewa.

      – Miło panią poznać, pani Livingston – mówi.

      Słyszę odgłos odsuwanego krzesła i kolana mam jak z waty, kiedy ponownie dobiega mnie głos Sainta:

      – Usiądź.

      Robię, co mi każe, wciąż unikając jego wzroku.

      W czasie gdy Catherine nalewa kawy spoglądam na niego kątem oka.

      Odpina guzik marynarki i siada pośrodku długiej skórzanej kanapy w kolorze kości słoniowej, dokładnie naprzeciwko mnie. Wygląda tak mrocznie w tym czarnym garniturze. Tak mrocznie na tle słonecznego dnia, na tle jasnej kanapy.

      – Panie Saint, mam mówić czy też chce pan to przekazać osobiście? – pyta Merrick.

      Nie odrywa ode mnie wzroku.

      – Panie Saint?

      Marszczy lekko brwi, kiedy dociera do niego, że nie słuchał, i mówi:

      – Tak.

      Opiera się i kładzie rękę na oparciu kanapy. Czuję na sobie jego wzrok, gdy tymczasem Merrick wyjmuje z teczki jakieś dokumenty. Siedzę sztywno wyprostowana.

      Pole energii Sainta jest dzisiaj ogromne, przemożne i zupełnie niemożliwe do rozszyfrowania. Jedyna myśl, jaką mam w głowie, to: „Czy ty mnie nienawidzisz?”.

      – Od jak dawna pracuje pani w „Edge”, pani Livingston? – pyta Merrick.

      Waham się i dostrzegam, że leżący obok Sainta telefon zaczyna wibrować. Bierze go do ręki i jednym płynnym ruchem kciuka wyłącza go.

      Niespodziewanie swędzi mnie kącik ust.

      Poprawiam się na krześle.

      – Od kilku lat – odpowiadam.

      – Jest pani jedynaczką, zgadza się?

      – Zgadza.

      – W zeszłym roku otrzymała pani nagrodę od CJA w kategorii reportaż?

      – Tak. Ja… – Szukam w głowie odpowiednich słów pośród tych wszystkich: „Przepraszam” i „Kocham cię” – …poczułam się zaszczycona samą nominacją.

      Saint powoli zdejmuje ramię z oparcia sofy, po czym w zamyśleniu opuszkiem kciuka przesuwa po dolnej wardze. Milcząc, bacznie mi się przygląda.

      – Widzę, że dla „Edge” zaczęła pani pracować jeszcze przed ukończeniem uniwersytetu Northwestern, zgadza się?

      – Tak. – Pociągam za rękaw swetra, próbując się skupić na zadawanych mi pytaniach.

      Kątem oka przez cały czas zerkam, co robi on. Sin. Widzę, jak sączy wodę, jak mocno zaciska palce na szklance.

      Widzę jego ciemne włosy, ciemne rzęsy. Usta. Nieuśmiechnięte. Oczy, które w ogóle się nie skrzą. Odwracam głowę w jego stronę i mam wrażenie, że na to czekał. Wpatruje się we mnie z taką intensywnością, jak tylko on potrafi, a kolor zielony staje się całym moim światem. Światem arktycznego, nietykalnego, niezniszczalnego zielonego lodu.

      Taki przemożny chłód nie powinien sprawiać, że robi się aż tak gorąco. Ale w tym lodzie buzuje ogień, palący ogień.

      – Przepraszam, straciłam wątek. – Odrywam wzrok od Sainta.

      Zmieszana poprawiam się na krześle i koncentruję się na Merricku. Ten patrzy na mnie dziwnie i jakby z odrobiną współczucia. Rejestruję niewielkie poruszenie tam, gdzie siedzi Saint. Przesuwa się na kanapie, aby lepiej widzieć Merricka. I spostrzegam, że patrzy na niego z wyraźnym niezadowoleniem.

      – Daj już spokój tym bzdurom, Merrick.

      – Oczywiście, panie Saint.

      O Boże. Jeszcze bardziej pąsowieję na myśl, że Saint zauważył, iż ten człowiek mnie peszy.

      – Pani Livingston – zaczyna raz jeszcze Merrick, po czym robi pauzę, jakby zamierzał powiedzieć rzecz wielkiej wagi. – Pan Saint jest zainteresowany poszerzeniem listy usług, jakie Interface świadczy swoim subskrybentom. Oferujemy zupełnie nowe treści z konkretnych źródeł, czyli przede wszystkim spod pióra grupy młodych dziennikarzy, felietonistów i reporterów, których planujemy zatrudnić.

      Interface. Jego najnowsze przedsięwzięcie. Rozrastające się w niesłychanie szybkim tempie, łamiące po drodze wszelkie bariery technologiczne i rynkowe. Nie dziwi mnie, że Saint robi ten kolejny krok – to genialne posunięcie, następny logiczny ruch firmy, która znajduje się na liście dziesięciu najlepszych pracodawców.

      – Doskonały pomysł, Malcolmie – oświadczam.

      O mój Boże!

      Czy ja go właśnie nazwałam Malcolmem?

      To go chyba zbija z tropu. Na ułamek sekundy jego spojrzenie ciemnieje. Wygląda to tak, jakby w jego wnętrzu szalała burza… Ale chwilę później wszystko się uspokaja.

      – Cóż, wspaniale to słyszeć – odzywa się Merrick. – Jak pani wiadomo, pani Livingston, pan Saint potrafi wyczuć prawdziwy talent. I chce, aby dołączyła pani do jego zespołu.

      Saint nie odrywa ode mnie wzroku. Przygląda się, jak uśmiech znika mi z twarzy, a zastępują go szok i niedowierzanie.

      – Proponujecie mi pracę?

      – Tak. – To Merrick odpowiada na moje pytanie. – W rzeczy samej, pani Livingston. Pracę w M4.

      Zaniemówiłam.

      Wbijam wzrok w kolana i przetrawiam to, co właśnie usłyszałam.

      Sin nie chce ze mną rozmawiać.

      Moja obecność prawie nie robi na nim wrażenia.

      Zadzwonił do mnie po czterech tygodniach z powodu tego.

      Podnoszę głowę i nasze spojrzenia się krzyżują. W tej samej chwili mam wrażenie, jakby przeszyła mnie błyskawica. Zmuszam się do tego, aby nie odwracać wzroku od jego twarzy, z której nie jestem w stanie wyczytać absolutnie niczego. Kiedy się odzywam, staram się, aby mój głos brzmiał spokojnie.

      – Propozycja pracy to ostatnie, czego się dzisiaj spodziewałam. Czy to wszystko, czego ode mnie chcesz?

      Jednym