o zakurzonych szybach, przylepiony do ścian pajęczynami, drewniana skrzynia, zamknięta jednak na kłódkę, oraz wysoka szafka z półkami, pełna rupieci. Pod schodami mieściło się mroczne, niskie pomieszczenie. Tu umieszczony był gazowy ogrzewacz, buchający wesoło, gdy odkręcało się kurek z ciepłą wodą. Był gotów nawet ogrzewać kaloryfery, ale w pokoju Pawła, jak pewnie w reszcie pomieszczeń, z podłogi sterczały jedynie zabezpieczone końcówki rur. Nie było grzejników.
Znalazł na strychu dwa duże, kartonowe pudła. Teraz napełniał je wynoszonymi z pokoju dziurawymi garnkami, rondlami i patelniami, stosami brudnych, zapleśniałych talerzy i opakowań po gotowych potrawach. Butelki po alkoholu wylądowały w kilku foliowych workach, które po wypełnieniu Paweł naszykował do wyniesienia do pojemników na szkło. Zerwał z podłogi ohydny dywan, zrolował go i wytargał na ganek. Na podłodze pozostała jasna plama. Pomyślał, że jeśli resztę da się podobnie umyć i rozjaśnić, to będzie to atut tego pomieszczenia – ładna podłoga. Wziął się więc za robotę: zmiatał, skrobał, moczył i szorował. Kawałek po kawałku, minuta po minucie, spod warstwy brudu rzeczywiście wyłaniał się całkiem przyzwoity obraz. W końcu, z trudem prostując plecy i palce, Paweł Lupka stanął na środku swojego nowego domu i z satysfakcją popatrzył i na swoje dzieło, i na zegarek. Deski pod nogami wyglądały i pachniały świeżo. Była północ.
Zjadł kanapkę i ruszył na podbój łazienki. Kiedy jednak stanął w jej progu i zobaczył ten nędzny obraz, siły go opuściły. Postanowił jedynie doprowadzić wannę do stanu nadającego się do wykorzystania. Zalewał ją octem, mył gąbką, aż szczypały go palce wokół paznokci i popękane opuszki. Część nalotu okazała się plamami z farby. I znowu efekt go zaskoczył. Emalia była biała jak śnieg, aż miło było teraz wejść i obmyć się z potu i kurzu. Paweł pozwolił sobie na kilkuminutowy gorący prysznic. Czuł, jak opada z niego napięcie, a napływa sen. Kiedy wreszcie ponownie znalazł się w łóżku, pod kocami, powleczonymi własną pościelą, była druga. Powinien przespać spokojnie do rana.
Deszcz nadal stukał w parapet.
Na dole, w mroku małej kuchenki, siedział Lucjan Sołdat. Wsłuchując się w odgłosy krzątaniny na górze, wyskubywał włosy z blizny na twarzy.
II. Kciuk
Na parapecie leżał kciuk.
Paweł odkrył go, gdy wziął się w sobotę za mycie okna. Przestało wreszcie padać, a już od piątkowego popołudnia słońce przezierało zza chmur i zapowiadało wesoły weekend. No i zaczęło się wesoło. Paweł zmusił się wreszcie, by ruszyć najbrudniejszy kawałek pokoju, okno z widokiem na najgłębszą część jego i sąsiedniego podwórka. A właściwie, przynajmniej na razie, bez żadnego widoku. Szyba była pokryta matową, burą mazią. Parapet zalegały setki martwych much, wysuszonych pająków i przeróżnych kołtunów, ni to kurzu, ni pajęczyn, ni włosów. Do tego tłuste plamy i wżery, jak od silnych środków chemicznych.
Kiedy, krzywiąc się ze wstrętem, zgarnął szczotką na podłogę kołtuny, razem z nimi spadło coś twardego. Był pewien, że to kolejna pułapka na myszy, bezużyteczna, pozbawiona przynęty i ofiary, ale owa rzecz potoczyła się po podłodze, jak wałek plasteliny. Rozmyślając o piątkowej lekcji w liceum, która wydawała mu się nie mieć końca i odarła go ze złudzeń i zapału, schylił się i nieco bezwiednie podniósł zgubę. Dmuchnął na nią, widząc wpatrzone w siebie, przelotne i bezczelnie uparte, szydercze spojrzenia młodzieży. Poczuł złość. Połowa uczniów grzebała w komórkach, nie wyciszając ich nawet specjalnie, a druga połowa jadła, jednocześnie spisując lekcje z zeszytu sąsiada. I to jaka połowa? Pięciu na pięciu. Dziesięć osób z dwudziestodwuosobowej klasy wyraziło chęć chodzenia na przysposobienie do życia w rodzinie. I to tylko dlatego, że albo mieli zagrożoną notę z zachowania, albo dojeżdżali i akurat nie chciało im się nic ze sobą robić. Ostatecznie, po kilku minutach tego nowego doświadczenia, siadł na biurku i przez resztę lekcji patrzył im w oczy. Po prostu.
– W dupie tam! – żachnął się i skupił świadomie wzrok na wałeczku, trzymanym w palcach.
Wycierał go drugą ręką, poślinionymi opuszkami. Zmarszczył brwi. Obrócił wałeczek i zbliżył do oczu. Światło słoneczne, wpadające niemrawo przez brudną jeszcze szybę, oświetliło znalezisko. W głowie Pawła przeraźliwe wolno, jakby z niechęcią, jakby chcąc zaprzeczyć wszystkiemu, rodziła się jedna myśl, jedno słowo:
– Palec…
Wałek ponownie spadł na podłogę, a Lupka usiadł na krześle i złapał za telefon. Otworzył kontakty i wyszukał Radka. Wybrał numer, ale po chwili rozłączył się i wybrał dziewięć dziewięć siedem. Rozłączył. Odłożył telefon i podniósł wałek przez listek papierowego ręcznika. Oddychał szybko.
Tak, to był palec. Wyschnięty jak kabanos. W jednym końcu miał spory paznokieć, który przy dotknięciu ruszał się w poprzek. Drugi koniec palca był równo obcięty i zaschnięty, jedynie kawałek kości o poszarpanych brzegach wystawał z niego na zewnątrz. Całość była szara i nieźle zmumifikowana. Musiał dość długo leżeć w słonecznym miejscu.
W tym momencie uchyliły się drzwi i pojawiła się w nich twarz, a właściwie pół twarzy gospodarza. „Dlaczego nie puka” – pomyślał Lupka, zrywając się i chowając znalezisko do spodni. Czuł teraz jego chłód przez cienką bawełnę kieszeni na udzie.
– Paczki przyszły.
Paczki? Jakie paczki? Aaa, paczki! Zostawił spakowane kartony z odzieżą i resztą książek Marlenie, byłej żonie, i zamówił kuriera. Zapomniał na śmierć.
– Dzisiaj? W sobotę?
Sołdat wszedł dalej i stanął na środku pokoju, patrząc pod nogi z zaciekawieniem. Odparł:
– Wczoraj. Czysto.
Paweł przyjrzał się Lucjanowi. Teraz, w słonecznym świetle, wyglądał jakoś żywiej, promienniej, młodziej. Nawet ohydna dziura z boku głowy nie wydawała się tak odpychająca.
– Wczoraj? I gdzie są?
– U mnie. Ty tak sprzątłeś?
– Nie mógł mi pan… nie mogłeś mi powiedzieć?
Sołdat wzruszył ramionami i wyciągnął rękę. Trzymał w niej wielki, ciężki klucz, lutowany na środku. Powiedział:
– Trzymaj. To od ganku. Zamykaj, jak wychodzisz.
Lupka chwycił spory kawałek żelaza i położył na szafce. Lucjan podszedł do drzwi. Z ręką na klamce odwrócił się i dodał:
– Dwa złote. Za kuriera.
Paweł sięgnął do kieszeni, a gdy wydobył monetę, przy okazji niechcący wyciągnął zaschnięty kciuk, który stuknął o podłogę i potoczył się pod nogi Sołdata. Ten schylił się i bez namysłu podniósł szczątek. Obejrzał, zaśmiał się krótko i oddał palec Lupce.
– Batoroski. Ten to był wariat. Poobcinał sobie palce, skubany. Idziesz?
Paweł przełknął ślinę, zawijając kciuk w papier.
– Dlaczego?
– No, po te paczki.
– Dlaczego poobcinał sobie palce?
– Pomyśl. Chodź, bo muszę wyjść.
Zeszli po stromych schodach z wyślizganego lastryka. Paweł stawiał nogi ostrożnie, jak zawsze. Bał się tych schodów, że z nich spadnie i skręci kark.
Kartony stały pod ścianą. Trzy sztuki. Ciężkie jak diabli. Dobrze pomyślał z tym kurierem.
Teraz