drobnego chłopca w ostatniej ławce, unoszącego w górę czarne, spalone ręce i krzyczącego wniebogłosy.
– Co ci jest?! – Paweł Lupka złapał chłopca za nadgarstki. – Co tu się stało?!
Nie czekając na odpowiedź i pomoc uczniów, przykucnął i przerzucił sobie drobnego chłopca, osuwającego się właśnie na podłogę, przez ramię. Ruszył w stronę drzwi.
– Czekajcie spokojnie! – krzyknął jeszcze i wybiegł z klasy.
Kiedy zniknęli w korytarzu, ubrana na czarno dziewczyna, z kolczykami w uszach, w nosie, w łuku brwiowym i wargach, stanęła na środku klasy i rozkładając ręce w histerycznym geście, zapytała:
– Ej! Widzieliście to? O co kaman?
Łysy chłopak ze sterczącym z koszulki karkiem, Bazyl, wpatrując się z uwielbieniem w swój napinający się z niezwykłą częstotliwością biceps, odparł:
– Prudle świrują! Normalka. Pojeby.
Dwie dziewczyny w różowych bluzkach zerwały się i wybiegły na środek, obok czarnej. Jedna z nich unosiła w ręce telefon.
– Okej! Mamy to! Chodźcie zobaczyć! Dajemy na Fejsa!
Doskoczyło do nich kilka osób. Stanęli na ławce, na krzesłach, przepychając się i krzycząc. W ławce został Bazyl, zajęty próbą złożenia blatu w harmonijkę, delikatny chłopiec pod oknem, niepewnie zerkający na drzwi, i kolorowo ubrana dziewczyna z rudomiedzianymi, gęstymi lokami. Postukała się palcem w czoło i zatopiła nos w książce. Po chwili obok niej usiadła czarna, ta z kolczykami. Stuknęła koleżankę łokciem.
– Kumasz coś z tego, Babu?
Ruda ponownie popukała palcem w czoło i pokręciła głową.
– Daj spokój, Glana. Trzymasz z tą hołotą? To głupki!
Glana obróciła w nosie kolczyk. Zmarszczyła brwi.
– Ale dlaczego oni tak wybiegli? Może ten Lupka to jakiś pedofil? Gdzie on go w ogóle zabrał, jak myślisz?
Babu wzruszyła ramionami, wpatrując się w książkę. Odparła:
– Widziałaś, jak Tomek wrzeszczał! Pewnie do pielęgniarki. Ja to bym go od razu na policję zaniosła, idiotę.
Glana podniosła się i powiedziała:
– Pójdę zobaczyć. A jak mu coś zrobi?
– Jak chcesz.
Glana ominęła grupkę stojącą na środku klasy i skierowała się w stronę drzwi. Ale w tym momencie stanął w nich Tomek. Ręce trzymał w kieszeniach. Popatrzył na Glanę, na resztę kolegów i z markotną miną ruszył do ławki. Glana wyjrzała na korytarz i pospiesznie wróciła.
– Idzie! – oznajmiła głośno.
Kiedy Paweł Lupka stanął w drzwiach, wszyscy w milczeniu siedzieli na swoich miejscach. Nauczyciel spojrzał na nich, przez chwilę przyglądał się Tomkowi, jakby chciał mu coś powiedzieć. Ten jednak skulił się, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Lupka podniósł dziennik i usiadł na biurku, jak na pierwszej lekcji. Odchylił listwę z listą obecności. Sięgnął do kieszeni w koszuli po długopis. Uczniowie milczeli, najwyraźniej skonsternowani sytuacją. Uśmiechnął się do nich, ale siedzieli jak zaczarowani. Wpatrywali się w niego szeroko otwartymi oczami, bez słowa.
Opadł z niego zapał. Wygłupił się znowu, i to na samym starcie. Dał się zwieść zadziornemu szczeniakowi. Swoją drogą niezły talent musi w nim siedzieć. Przecież widział te jego spalone ręce, czarne i zwęglone. Cuchnęły, gdy niósł go na ramieniu i jęczał półprzytomny z bólu. A potem, kiedy zsunął go na leżankę u pielęgniarki, oniemiał. Chłopak nie miał śladu żadnego poparzenia. Nic. Dłonie jak dłonie. Ukląkł przy nim i chwycił je w swoje ręce.
– Jak to? – jęknął.
Uczeń patrzył na niego tępo, z przerażeniem. Szarpnął go, trochę za mocno.
– Niech pan się uspokoi. – Pielęgniarka stanęła nad nimi z plastikowym kubkiem w dłoni. – Coś cię boli, Prudel?
Chłopak spoglądał to na nią, to na nauczyciela, który, oddychając szybko, obmacywał mu palce, to na własne ręce.
– Nic ci nie jest? – spytała pielęgniarka.
Zaprzeczył energicznie ruchem głowy.
– To leć do klasy. – Kiedy za chłopcem zamknęły się drzwi, dodała: – A pan niech to wypije. To łobuziak, jeszcze nieraz pana zaskoczy. Stara, dobra waleriana. No, ciach.
Wypił. Podziękował, poprosił o dyskrecję i wrócił do sali lekcyjnej.
To nie było takie ciach. Ten chłopak cierpiał naprawdę. To nie był krzyk udawany, zagrany, jak w teatrze. Paweł zobaczył w jego oczach prawdziwe przerażenie. Znał je nazbyt dobrze. Nie przepadał za chwilami, gdy stukało do niego, gdy wywlekało z zakamarków pamięci jego własne koszmary. Ale znał tę prawdę, ten organiczny grymas, wypełzający na usta i mówiący wszystko o stanie serca, umysłu, granicach i odporności. Oczy, szukające ulgi i pomocy nawet wśród wrogów. Spojrzenie, ziejące nadzieją na ratunek, tak skupione i natarczywe, że prawie chwytające za ramię, gaszące ogień i zabijające oprawcę.
A więc albo on miał jakieś omamy, albo dał się nabrać na fantastyczny numer iluzjonistyczny. No tak, na pewno tak właśnie było. Kiedy chłopak wisiał przewieszony przez jego ramię, miał dość czasu, by usunąć charakteryzację. Tyle że musiałby wiedzieć, że tak się to skończy, że nauczyciel właśnie tak go będzie niósł. No i ten krzyk, to cierpienie w oczach Prudla…
Przed wejściem do klasy postanowił, że zachowa spokój i nie wspomni słowem o całej sytuacji, a z tym chłopakiem porozmawia na osobności przy jakiejś okazji. Prudel. Rzadkie nazwisko. Zapamięta je na pewno.
Teraz więc ponownie, jak na pierwszej lekcji, siedział na biurku i bezwiednie wpatrywał się w uczniów. Zerknął na zegarek. Zaraz dzwonek. Jak tak dalej pójdzie, to miejsca w tej pracy nie zagrzeje.
Tymczasem młodzież wpatrywała się w niego, wyraźnie zbita z tropu. Jakoś stracili ochotę do żartów i kpin. Presja milczenia zaczynała robić swoje. Ten facet był inny. Dziwny. Tym bardziej że najzwyczajniej w świecie zamierzał wypełnić listę obecności czymś, co przypominało obcięty, zmumifikowany palec.
III. Dyżur
Za piętnaście czwarta Paweł Lupka stanął przed portiernią bursy i zapukał w szybę. Ochroniarz podniósł głowę. Na nosie miał okulary, nazywane swego czasu „brylami”. Szkła były w nich tak grube, że pod ich ciężarem nos zaciskał się prawie zupełnie. Mężczyzna oddychał, wręcz sapał, przez usta, przez co w ich kącikach zebrały się całkiem spore kulki zaschniętej śliny. Przysunął nos do brudnej szyby.
– Słucham?
Paweł podał przez okienko dowód osobisty.
– Nazywam się Lupka. Mam tu pracować jako wychowawca. Dzisiaj mam pierwszy dyżur.
Ochroniarz podniósł dokument i zbliżył do oczu. Przez chwilę wyglądało, jakby go wąchał. Z jednej, potem z drugiej strony.
– Aha, wiem. Szefowa mówiła. Ma pan iść do pokoju wychowawców, na pierwszym piętrze. – Wychylił się przez okienko i wskazał ręką schody.
Lupka skinął głową i schował dowód.
– Dziękuję – odparł.
– Halo, Lupka!
Odwrócił