wzdłuż dziwnego, strasznego nawet, budynku bez okien, z siatką wokół dachu, za którą pijacy wrzucają puste butelki. Mama nazywa ten budynek niesamowitym słowem: kotłownia. Brrr! Pawełek czuje tę nazwę w środku brzucha. Kotłownia! Potem jest skrót, między tym strasznym budynkiem a śmietnikiem, aż pod garaże. Mija się wtedy groźne, smutne wejście do tego ponurego miejsca, które wiedzie w dół, „jak do piekła” – jak mówi Tidinek, ale na szczęście schody do niego są za furtką, zamkniętą na splątany łańcuch połączony kłódką. Kiedy już skręci się za garaże, dociera się do domu przyjaciół. Tidinek mieszka w pokoju po lewej, a Tadanek po prawej stronie.
Pawełek często jeździ do nich rowerkiem, niebieskim składakiem flaming, na niedużych, ale szybkich kołach. Przy garażu zawsze robi wiraż. Ale jaki wiraż! Uwielbia to miejsce, tam zawsze leży sporo pokruszonego tynku ze ściany garażu, na którym koła flaminga robią szybkie i szerokie zzziuuu! Musi uważać, bo raz już potłukł tam kolano, a w dodatku zniszczył spodnie. Kawałek szkła z rozbitej butelki wbił mu się przez nogawkę w ciało i nie dało się ukryć całej sprawy. Dobrze, że była wtedy u nich babcia. Pawełkowi się upiekło. Babcia wyjęła mu delikatnie szkło, zacerowała dziurę i wytłumaczyła mamie, że to nic takiego.
Niekiedy Pawełek chadza do przyjaciół pieszo. Wtedy, jak tylko mamusia przygładzi mu grzywkę i wypowie swoje ulubione: „No idź już! Idź!”, łapie kromkę chleba z masłem i z cukrem i spokojnie wychodzi. Ale niech tylko zamkną się za nim drzwi, a on minie mieszkanie milicjanta Maja piętro niżej i mieszkanie milicjanta Gaze dwa piętra niżej, rusza dalej biegiem, bo tak ich lubi, tak za nimi przepada, za tym Tidinkiem i Tadankiem, że nie może się powstrzymać.
Lubi ich tak bardzo, że przysiągł na własną mamę, że nigdy ich nie zdradzi. I nie zdradził. A byłoby co, bo wyczyniali razem różne rzeczy, o których Pawełek już, już miał powiedzieć na spowiedzi przed pierwszą komunią, ale na szczęście za konfesjonałem ukrył się Tidinek i podpalił księdzu stułę i afera zrobiła się na cały kościół taka, że wszyscy uciekli. Więc Pawełek uciekł razem z nimi, i dobrze, bo dzięki temu mama się na niego nie gniewała. Mamusia nie chciała, żeby szedł do spowiedzi i do komunii, tylko że bała się babci, a babcia mówiła, że bez tego to dziecko w piekle skończy. Dziecko, czyli on, Pawełek. A Pawełek czuje w brzuchu wielki kamień, kiedy mija furtkę z łańcuchem, za którą może być piekło. Wolałby tam ani nie kończyć, ani nie zaczynać. Więc przez rok bardzo się martwił i nawet do Tidinka i Tadanka jeździł dookoła smutnego budynku z siatką na dachu, aż ubrany w garniturek i z wielką świecą w ręce przyjął wreszcie – z rocznym opóźnieniem – pierwszą komunię.
Oj, byłoby co zdradzić, byłoby co opowiadać o wyczynach Tidinka i Tadanka. Na przykład o tym, jak Tidinek namówił Głupią Ewkę, żeby za papierosa pokazała im to, co do tej pory widział tylko kilka razy, i to u mamusi, jak miała atak depresji. To wtedy, gdy mechanik ich zostawił. Mamusia wtedy leżała w łóżku w samej koszuli przez kilka dni i Pawełek przynosił jej picie. A ona wylewała. Wtedy pomagał jej się przebrać i zobaczył cipkę. Potem, jak się okazało, zobaczył cipę! Tadanek z Tidinkiem mu wytłumaczyli. Cipkę mają dziewczynki, a u mam, ciotek i dużych kobiet robią się z nich cipy. O tym, czym stają się cipy u babć, Pawełek nawet nie chciał myśleć.
A potem Tidinek dał Głupiej Ewce całego papierosa, którego Pawełek podebrał mamie, i Ewka za stacją transformatorową go zapaliła, a kiedy z uśmiechem na wąsatej buzi wciągnęła głośno dym, uchyliła majtki i mogli nawet włożyć tam rękę. I Pawełek byłby włożył, ale Tidinek wyrwał Ewce rozżarzonego papierosa, wcisnął go TAM i podciągnął jej majtki z całej siły, aż z trzaskiem odpruła się brudna gumka. Ewka krzyczała jak jeszcze nigdy, a oni uciekli na łąki za blokami i schowali się w wielkich betonowych kręgach, z których na jesień zrobiono kanały dla nowego osiedla.
Albo Pawełek mógłby opowiedzieć, jak sprawili, że zawalił się kawał starego niemieckiego kościoła. O mało wtedy nie zginął, przygnieciony spadającym balkonem. Stał na nim i udawał, że gra na wielkich, zakurzonych organach. Uderzał w zepsute klawisze i naciskał nogami pedały basów. Tak się w tym graniu zapamiętał, że nie usłyszał, jak z trzaskiem pękła najpierw jedna kolumna, podcięta przez Tadanka, potem druga, okaleczona przez Tidinka, który nie lubił Pawełkowego grania.
– Ta twoja muzyka! – mawiał. – Kiedyś nas dla niej zostawisz, zobaczysz. Ty będziesz słynnym drygentem, a ja… my będziemy żebrać na ulicy o kawałek chleba. I kiedyś przejdziesz obok i nawet nas nie poznasz. A potem my…
– Przestań, Tidinek! – błagał wtedy Pawełek, szlochając i przysięgając sobie, że już nigdy nie usłyszy w głowie żadnej melodii.
Ale słyszał. Słyszał je wciąż i od nowa. Do czasu, gdy runął balkon w kościele. Wtedy naprawdę przestraszył się Tidinka i Tadanka i pomyślał, że mogliby go zabić z miłości. I zrozumiał, że z miłości można zabić. I nie wie, dlaczego przyszedł mu wtedy do głowy mechanik, jego tatuś.
Więc Pawełek może w każdej chwili zdradzić Tidinka i Tadanka, ale tego nie zrobi. Na znak tego, jako pieczęć na obietnicy, któregoś wieczoru wypala sobie zapałkami na udzie, od środka, symbole przyjaciół, dwie litery, trochę krzywe, to chyba z bólu:
Druga godzina: niedźwiedź chrapie
Stary niedźwiedź mocno śpi. Stary niedźwiedź mocno śpi. My go nie zbudzimy, na palcach chodzimy, jak się zbudzi to nas zje.
I. Bastet
Joanna nie dzwoniła i nie odpisywała na mejle. Nie miał odwagi sam do niej zadzwonić, bo mąż kontrolował ją doskonale. Był urodzonym, organicznym bodyguardem. Spuszczał ją z oka tylko wtedy, gdy sama postanowiła się oddalić, a i wówczas dawał jej odczuć, że jest obok, czuwa i w razie konieczności będzie musiała zameldować się bez ociągania u jego boku, a raczej za jego plecami. Nawet małe biuro rachunkowe, które prowadziła, założone zostało przez niego i dla niej, żeby miała „coś swojego”.
Kiedyś, po niezwykłej, usypiająco długo przygotowywanej mistyfikacji, pojechali w Góry Świętokrzyskie na sobotnią noc. Paweł odłożył trochę pieniędzy na tę okoliczność, bo domki na drzewach miały swoją cenę. Joanna już kilka tygodni wcześniej zapowiedziała w domu wyjazd, tyle że celem miały być odwiedziny u siostry, w Toruniu. Mąż Joanny nie lubił jej siostry i nigdy tam nie bywał. I tym razem nie zamierzał, jednak dziwnym zbiegiem okoliczności w ostatniej chwili poprosił żonę, by przywiozła mu wielkiego toruńskiego piernika w kształcie serca. Nalegał i błagał, z tajemniczym uśmiechem.
Kiedy tylko wnieśli na drzewo walizkę, Joanna usiadła na łóżku i skryła twarz w dłoniach. Paweł czuł zbliżającą się panikę. Nie wierzył w jej zapewnienia, rzucane po drodze zza kierownicy, że ma to gdzieś, że Szymon nie będzie jej organizował czasu, że przecież pierników mogło nie być i ona mu to powie prosto w oczy, a zresztą jak on tak może?! W jednej chwili zdał sobie sprawę, że ma dwa wyjścia. Albo zostanie tu sam, w tym nieszczęsnym gnieździe, albo wyruszy w nocną podróż do Torunia, w poszukiwaniu serca dla męża swojej kochanki. Ani jedno, ani drugie nie było warte wojny. Pojechał. Nawet nie narzekał, chociaż marzenie prysło jak bańka mydlana, tuż pod nosem. Nad ranem kupili piernik, wypili kawę na rynku i bez słowa ruszyli w drogę powrotną.
Potem starał się z tego śmiać, bardziej dlatego, żeby Joannie nie