szklankę z gorzałką. Jego twarz wydawała się Pawłowi jeszcze brzydsza, jakby upojenie pozbawiało jej właściciela resztek panowania nad zdeformowanymi mięśniami i ścięgnami, jakby ta na co dzień stężała od goryczy maska zaczynała żyć własnym, mrocznym życiem. A może to jego zmysł wzroku zawodził i zwiedziony pijackim uniesieniem tworzył złe obrazy i koślawiące pryzmaty. Teraz widział otwierające się krzywo usta, z wargami nierówno ściągniętymi obślinioną blizną. Sołdat coś mówił, ale dźwięk grzązł w zadymionym pomieszczeniu. Paweł unosił głowę i usiłując skupić się na gospodarzu, poruszał bezładnie brwiami i pociągał nosem. W wiotczejącej ręce trzymał przechyloną szklankę, z której co chwilę ulewało się na podłogę nieco bimbru. Był pijany, urżnięty jak świnia.
– No iii… chchchuj – wybełkotał, marszcząc brwi. – Wielkhi chchchujjj…
Czknął jeszcze, wlał w siebie resztkę zawartości szklanki, topiąc wykwitające mu na usta absurdalne przekleństwa, po czym opuścił brodę na piersi. Ze zwieszonymi rękami siedział na wiadrze, oparty plecami o krawędź zlewu. Szklanka wymsknęła mu się z dłoni i stuknęła o podłogę. Brudny lenteks stłumił upadek, naczynie w całości potoczyło się pod stół.
Sołdat wstał i wylał resztkę bimbru ze szklanki do zlewu.
– Ja mu się tam nie dziwię. Mieszkał na górze sam, forsy nie miał, a na dole, pod nim, dziewuchy jęczały, aż miło. To się dziwić nie można, że kapucyna tarmosił. Raz to nawet mu chłopaki wpierdol spuścili, bo z fajfusem na wierzchu się pokazywał i dziewuchy straszył. – Zachichotał, krzywiąc dziko twarz, po czym zamarł, skubiąc paznokciami bliznę na szczęce, i dodał: – Ale od tego koniobicia to i jemu na koniec odbiło. Sumienie go gryzło jak cholera. Piłem z nim parę razy, to wiem. Co on wygadywał! O mało i mnie by przekonał. Miał taką teorię, że Bóg chciał, żeby chłopy konia biły, bo im dał przeciwstawne kciuki. A psom nie. Psy se mogą tylko polizać, ale zwalić nie. No i któregoś razu w nocy wrzask mnie zerwał okropny. Lecę na górę, a tam Batoroski stoi przy zlewie i wyje. Z ręki mu krew waliła jak ze świni. Kciuki se chciał poobcinać tasakiem. Jednego dał radę, ale nie przewidział, że mu będzie potrzebny, żeby tasak utrzymać. Ten u lewej chyba tylko drasnął. Chcieli mu przyszyć nawet, ale się zapodział. No, to ty żeś go znalazł. Masz go jeszcze? Ej, Lupka…
Podszedł do śpiącego i kopnął z całej siły w bezwładną nogę. Paweł tylko mruknął, a po chwili zwalił się z wiadra na podłogę, uderzając policzkiem o nogę stołu.
Ruda kotka mrugnęła ospale.
Lucjan Sołdat wpatrywał się w niebo. O tej porze nocy, gdy wdrapał się na dach kamienicy, zwłaszcza od czasu, gdy po raz trzeci, i tym razem najwyraźniej skuteczny, przeciął przewody w lampie ulicznej stojącej najbliżej domu, przy bezchmurnej pogodzie widać było wiele gwiazd. Miał jedno oko, które teraz aż łzawiło ze zmęczenia, jednakże nie umiał odmówić sobie tego rytuału. Od jesieni do późnej wiosny wyglądał. Czego? Sam dobrze nie wiedział. Znaku. Ruchu gwiazd. Natchnienia może. Kiedy tylko ponad horyzont wspinał się gwiazdozbiór Bliźniąt, Lucjan Sołdat, niepomny nasilających się chłodów, niczym wilk podczas pełni wznosił ku nocnemu niebu twarz i czekał. Na szczęście nie wył, choć bywało, że miał na to ochotę. Tyle że to już z bardziej przyziemnych pobudek. Samotność. Głęboka, bolesna, wrosła pod skórę nieobecność kogokolwiek. Nie zżymał się na ten stan, jedynie stężał wewnętrznie i od czasu do czasu odczuwał organiczne pragnienie, by wykrzyczeć z siebie ten dojmujący ból, ale jak nagle ów pęd się pojawiał, tak szybko znikał. A ponad wszystkim napełniało go poczucie misji, w której realizacji taki, a nie inny styl życia mógł mu jedynie pomóc. Mało tego, Lucjan wiedział, że gdyby tylko nie był samotny, bezgranicznie wyizolowany, nie byłby strażnikiem. No, może właściwie opiekunem strażnika. Ale czyż patrząc na tę bezmyślną istotę, leniwą i zaniedbaną, można było uznać ją za strażniczkę tego świata? Ilekroć Lucjan przeganiał kocicę Bastet z miejsca na miejsce, zastanawiał się, co by było, gdyby w tej chwili naprawdę „coś” zaatakowało. Czy jego pokancerowana podopieczna ruszyłaby chociaż pazurem? Musiał w to wierzyć, karmiąc ją mrożonymi mielonymi myszami, bo nie chciała sama łowić. Nie miała czasu. Bez przerwy pilnowała granicy. Bo zło czaiło się tuż-tuż, bliżej niż kiedykolwiek.
II. Piętogram
Kabel od żelazka wisi wysoko. Pawełek musi się natrudzić, żeby go zdjąć, ale – jak mówi mama – bez pracy nie ma kołaczy. To jego szczególny przywilej, ilekroć zasłuży na skarcenie, może sam dla siebie wybrać narzędzie. Ma do wyboru ów pleciony sznur, nawet ładny, miejsce w pudełku w piwnicy albo dać karę komu innemu. Raz tak zrobił i więcej już nie. Już tak nie zrobi. Na początku, przy drugim bodajże skarceniu, powiedział, żeby ukarać Diego, chomika mieszkającego w akwarium na biurku w jego pokoju. Więc mamusia wyjęła mu poidełko z wodą. Po dwóch dniach Pawełek zdjął sznur i przyszedł do mamy, żeby jednak darowała skarcenie Diego, a dała jemu. Ale mamusia powiedziała, że w karceniu ważna jest konsekwencja. Nie wiedział, co to znaczy, wzruszył ramionami i odszedł. Na drugi dzień, gdy znalazł Diego z pyszczkiem wbitym między szyby akwarium, drżącego jak liść na wietrze, zrozumiał. Pochował chomika za kotłownią, pod szybką.
W pudełku też nie chce siedzieć. Coś skrobie z wierzchu, jakby chciało wygryźć do środka dziurę i wejść, z ciemności po kilku godzinach nadpływają do Pawełka różne maski i straszliwe „myślaki”, jak nazywa pokraki błyskające w nieokreślonej przestrzeni absolutnego mroku „jego i tylko jego środka wychowawczego”, a kiedy już mamusia po niego zejdzie z latarką, to łzy płyną mu strumieniem i nie może, patrząc jej prosto w oczy, jak ona sobie tego życzy, bez mrugnięcia wyrecytować dwanaście razy: „Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”. Ale policzyć umie, nauczył się szybko.
Zatem Pawełek z reguły wybiera sznur. Sznur od żelazka jest kolorowy, pokryty plecionką i Pawełek od czasu do czasu, kiedy mamusi nie ma albo wpada w ten głęboki sen po tabletkach, ściąga go z gwoździa i pociera o ścianę w korytarzu. Mechaci się i potem dzięki temu mniej szczypie przy karceniu, a przynajmniej tak sobie Pawełek wyobraża, że takie włoski na wierzchu muszą przecież łagodzić ból. Bo inaczej jakże go przeżyć?
– Trzymaj! – szepcze Tidinek i podnosi duży kamień, którym wbija kołki w serca wampirów. Kołki są wystrugane z orzecha. Chłopcy wiedzą, że powinna być osika, ale gdzie ją znaleźć? Więc musi wystarczyć leszczyna, bo orzech w końcu też jest na „o”. Wampiry leżą związane sznurkiem, w narożnikach pięcioramiennej gwiazdy, tak zwanego piętogramu, jak fachowo nazywa ją Tadanek. Normalnie taką gwiazdę rysowali piętami na ziemi, ale teraz wreszcie trafili na prawdziwy znak. Znaleźli ten piętogram, gdy po ostatniej burzy woda z ulewy podmyła posadzkę w starym poniemieckim kościele. Płyty zapadły się, a pęknięcia utworzyły gwiazdę. Może nie jest idealna, ale to na pewno nie przypadek – stary kościół, poniemiecki w dodatku, no i piętogram – musi im się udać. A i ulewa była nie byle jaka – pioruny biły jeden za drugim, w krzyż na dachu i w staw za kościołem, aż włosy Pawełkowi stawały na rękach.
Tadanek odwraca głowę, gdy przytrzymuje związanego wampira. Wampiry to nietoperze, wiadomo. Ale Tadankowi jakoś tak nieswojo się robi, gdy patyk, który sam zastrugał, przebija cienką skórę i przechodzi na wylot przez jazgoczącego cienkim głosem potworka. Pawełek też się nie chciał zgodzić, ale Tidinek wszystko obmyślił. Musi być krew, żywa krew, czyli ze świeżo ubitego wampira.
– Nie ma co kombinować! – mówi i wali kamieniem w kołek. – Były lalki, była wątróbka i co? Nic! Teraz musi się udać.
Ma wprawę.