Piotr Kulpa

T.T.


Скачать книгу

przy starym mosiężnym kranie, wiszącym nad pełnym obrzydliwie brudnych garnków zabytkowym zlewem. Nabrał w dłonie trochę zimnej wody i przepłukał usta. Wypluł.

      Czuł, jak alkohol gwałtownie przenika do jego krwi, jak z każdym oddechem rozpływa się po całym ciele, uwalniając napięcie, które miał w sobie od dłuższego czasu. Było mu dobrze, mimo otaczającego go upadku, brudu, bałaganu i biedy. Znikało gdzieś zdenerwowanie i złość. Spojrzał na gospodarza. Ten uśmiechał się, jakby wiedział dokładnie, co dzieje się w sercu i umyśle Lupki.

      – Wiesz, jak na mnie mówi młodzież w bursie, tam, gdzie pracuję? Alfonsik. – Paweł zdjął koszulę. Zrobiło mu się ciepło, choć w tej ni to kuchni, ni magazynku panował chłód, który za miesiąc lub dwa, gdy nadejdą upały, może okazać się zbawczy.

      Sołdat zachichotał i kucnął przy kredensie z oberwanymi drzwiczkami. Wyjął z kieszeni spodni zmiętoszoną paczkę papierosów. Podał gościowi. Lupka skrzywił się i spytał:

      – Czy to prawda, że tu był burdel?

      – Ładnie. – Lucjan wydmuchnął w górę chmurę dymu. – Lubią cię. Gnoje.

      Pawłowi stanęły przed oczami zwęglone dłonie Prudla, Kafar, uśmiechający się głupkowato, i pani dyrektor o pięknych, zadbanych paznokciach.

      – Mhm, lubią. Czy tu był burdel?

      Sołdat wlał sobie wódki.

      – Jaki tam burdel?! Agencja towarzyska. Fajne młode dziewczyny do towarzystwa.

      – Mówiłeś, że tam mieszkał jakiś Batoroski, co te palce poobcinał.

      Lucjan wypił i pociągnął głęboko papierosa, raz i drugi, aż popiół spadł na podłogę. Roztarł butem.

      – Na górze, tam gdzie ty. Agencja była tu… – Wskazał ręką. – …za ścianą. To były dobre czasy.

      – Dobre czasy! – parsknął Paweł. – Dlaczego mi nie powiedzieliście?

      – A co ci do tego? Poza tym ja cię tu nie zapraszałem. Zgodziłem się tylko, bo byłem winien przysługę swojemu braciszkowi. On ci mógł powiedzieć, jak taki mądry.

      Paweł wlał wódki do szklanek.

      – Dawno?

      – Półtora roku jak zamknięte.

      – Dlaczego?

      Sołdat spojrzał na lokatora, międląc w zębach niedopałek. Albo mrużył oczy podrażnione dymem, albo ważył, co powinien, co może, a co musi powiedzieć. Parsknął, ruchem głowy wskazując nieokreśloną przestrzeń za oknem.

      – Kochani sąsiedzi. Kutasy! Żal im było, że się interes rozwija i forsa płynie. A Radek nic nie wiedział. To mój dom. Nic mu do tego. Nie czepiaj się. Czekaj, mam tu smalec własnej roboty.

      Paweł drgnął. „Smalec? Jaki smalec? Ten, który jeszcze wycieka z maszynki?” – pomyślał. Ale Sołdat podszedł do szafki pod ścianą i uniósł jasną bawełnianą szmatkę. Pod nią krył się gliniany dzbanek. A obok niego miseczka. Przysunął je energicznie na brzeg blatu. Z pokrytego rdzewiejącymi bąblami chlebaka wydobył piętkę chleba i rozerwał na pół. Posmarował smalcem i podał gościowi. W drugą rękę wsunął mu widelec z nabitym ogórkiem.

      – Własnej roboty – oznajmił i po raz pierwszy od ich zapoznania uśmiechnął się.

      Paweł ujął chleb w dłoń, patrząc na sterczące z tłuszczu skwarki. Westchnął i zamknął oczy. Aż podskoczył, gdy obok jego głowy rozległ się brzęk szkła. Na stole zjawiła się kolejna butelka, wypełniona lekko zielonkawym płynem.

      – To też! – oznajmił gospodarz, tym razem z widoczną dumą.

      O dziwo, chleb ze smalcem smakował wyjątkowo, był dobrze słony, a skwarki miały odpowiednią twardość. Paweł zjadł swój kawałek i pochwalił:

      – No, nie myślałem, że taki dobry. Naprawdę.

      Sołdat odkręcił butelkę i nalał bimbru do szklanek. W powietrzu rozszedł się miętowy aromat.

      – Co, myślałeś, że z dzieciaków?

      Lupka zdrętwiał. Z dzieciaków? Dlaczego?

      – Jak byliśmy mali, to babcia opowiadała nam historię kulawego stróża, Leona. Mieszkał w bramie, drzwi zaraz za nią. Tam teraz jest zamurowane. Jak my z Radkiem nie chcieli iść spać, to nas straszyła i opowiadała o tym Leonie, że dzieci łowi i przerabia na kotlety. Zaraz my cichli i nakrywali się pierzyną. – Lucjan wsadził nos do szklanki i energicznie powąchał. – Pięknie. Mięta spod płotu. Rośnie jak szalona. Spróbuj.

      Paweł zbliżył do ust samogon, oczekując odpychającego zapachu drożdży. Nie pił często, a bimbru od bardzo dawna. Teraz jednak rozpromienił się, gdy głęboki i chłodny aromat mięty przeniknął go i orzeźwił. Wypił. Trunek był mocny, ale wyważony. Receptura musiała zawierać jeszcze jakieś zioło, którego jedwabisty posmak pozostał na podniebieniu.

      – Super! – powiedział Paweł, czując, jak kolejna fala ciepła wdziera się w jego krwiobieg.

      Świat zaczął lekko się bujać. Tego mu było trzeba! Że też wcześniej na to nie wpadł! Upić się! Raz, a porządnie, tak by wszystko inne przestało mieć znaczenie; tak by w niepamięć, choć na kilka godzin, odeszły Joanna, Matylda i Marlena, by przestała się liczyć bieda, która zagląda mu do oczu, i pozycja outsidera, dziwaka i wariata. Niech przepadną w oparach mięty skupione oczy pani dyrektor, ironiczne uśmiechy na twarzach chłopców i dziewczyn w klasie i w bursie, a co najważniejsze – niepokój. Tak, może nie chciał sam przed sobą się do tego przyznać, ale od chwili wyprowadzki z domu narastał w nim lęk. Gdyby miał powiedzieć o co, nie powiedziałby, żeby nie kusić złego, nie prowokować sytuacji zmuszającej do rozwiązywania problemu, żeby nie widzieć w pełni beznadziejności własnego położenia. Bo było beznadziejne. Bez grosza, bez wystarczających dochodów, bez żadnej konkretnej własności. W wieku, w którym na szukających zatrudnienia patrzy się przez pryzmat opłacalności i unikania wszelkich komplikacji, takich jak zwolnienie lekarskie, narzekanie na niską płacę czy złe traktowanie, wpisane często we współczesny sposób zarządzania świeżą kadrą. Bez mieszkania, które zostawił żonie i córce – stał się właściwie bezdomnym, może za chwilę kloszardem, jeśli coś jeszcze się wydarzy, coś w jego sercu lub otoczeniu, coś, co sprawi, że rzuci się w upadek jak w odmęty oceanu – na zawsze, na zgubę zupełną i ostateczną.

      Co prawda, niekiedy ponad jego autodestrukcyjnym lękiem i poczuciem winy przelatywał cień poczucia, że chodzi o coś więcej, że jest jeszcze coś, jakaś przyczyna, jakieś zdarzenie czy stan, gdzieś głębiej w przeszłości, może jeszcze przed nim, tak nierozpoznawalne i niejasne, coś, co niezależnie od jego reakcji i zachowania na zawsze zmieniło jego samego, a może i cały świat przed nim, przed każdym. „Lupka, nie rżnij głupka!” – mawiał sobie wtedy i wszystko wracało do normy; znowu był winny każdej krzywdzie świata, znowu należało mu się więcej niż innym. Wyparcie lub zaprzeczenie – oto jego sposób na złe myśli, na niepokojące samopoczucie, na powracające wątpliwości. Nawet problemy ze snem, a raczej z nieustępliwym koszmarem, gdzie wciąż przeżywał ten sam pożar, choć go nie było naprawdę, traktował jak uciążliwą niedogodność, którą można obejść i odsunąć, nawet za cenę zdrowego wypoczynku. A wystarczyłoby dobrze wniknąć we własne przeżycia sprzed lat, może pozwolić owemu koszmarowi rozegrać się w sennej rzeczywistości do końca, przetoczyć się przez siebie jak nawałnica, po której powietrze staje się rześkie i klarowne, a każdy dźwięk nabiera czystej i przyjemnej barwy.

      – Ej, Lupka,