ci nóżki i spać spokojnie. Ty kochany urwisie!
Te ostatnie słowa lubiła też powtarzać, gdy myła mu pupę i ptaszka. Paweł zadrżał.
Taką ją pamiętał. Uśmiechniętą szeroko, z mokrą grzywką spadającą na oczy. Z pianą na czole, klęczącą przy blaszanej wannie. Z wielką, ciepłą dłonią gmerającą między jego wkręcanymi nóżkami.
To wtedy zaczęła mu opowiadać, skąd się wziął. Wtedy też powiedziała mu, że wyprowadził się od nich tata, mechanik, ten wielki facet z włosami na piersiach, które lubił szarpać i pocierać. Sięgał głową do końca drzwi i podnosił go pod sam sufit. Prawdziwy olbrzym, o wielkich dłoniach z wytatuowanymi na palcach różnymi słowami, o których znaczenie Pawełek obiecywał sobie spytać, jak tylko podrośnie. Bał się go i lgnął do niego jak ślepy szczeniak do cycka. Mechanik. Mama zaczęła tak o nim mówić, gdy uderzył ją i skrzyczał. Któregoś wieczoru zdmuchnęła Pawłowi pianę z nosa, prysnęła na niego wodą i powiedziała: „Od dziś będziemy mieszkać sami. Tylko ty i ja. Mój synek ze swoją mamusią”.
Paweł pamiętał, że zaśmiał się i rzucił w nią kłębkiem piany. Chciał spytać co z tatą, ale popatrzyła na niego tak jakoś surowo. Już nigdy nie nazwała go tatą, a Paweł czuł, że lepiej go też tak nie nazywać. Mechanik. Jego mechanik.
Jeszcze dziś myślał tak o nim. Rozsądek podpowiadał mu, kim był naprawdę tamten mężczyzna, i że wtedy nie wyprowadził się ot tak, tylko ot tak umarł, ale gdzieś w środku, w najgłębszych zakamarkach duszy, w głębi serca czuł, że jego, Pawła Lupkę, wymyśliła mama.
– Panie Pawle, wszystko w porządku? – Lupka drgnął, czując szarpnięcie za ramię. Obok stał Tymek i dłonią lepką od lukru tarmosił go za koszulkę. – Telefon panu dzwonił w kieszeni. Ale pan odjechał, aż się wystraszyliśmy.
Telefon! Paweł odłożył gitarę na łóżko i wstał.
– Przepraszam, chłopcy, jestem bardzo niewyspany… Wrócę jeszcze do was… Jeśli mogę?
Tomek wzruszył ramionami. Siedział na łóżku, patrząc ponownie w ekran smartfona, ze słuchawkami w uszach. Kiedy wychowawca wyszedł, oparł głowę o ścianę i powtórzył ostatni wers piosenki Floydów:
To kamyczek był tylko, z jakich wznosi się mur.
Koniec końców wszystko to są kamienie na mur.
Tej nocy Paweł Lupka popełnił błąd.
Kiedy o dwudziestej drugiej skończył swój dyżur w bursie, był podekscytowany i rozdrażniony. Słyszał w głowie słowa piosenki, wypowiadane przez Tomka Prudla, chłopca, który budził jego niepokój i przyciągał go jednocześnie. Głos, który znał, nie był naturalnym głosem Tomka. To było jak przekaz medium.
Paweł nie lubił „tych rzeczy”, ale trochę się znał na paranormalnych epizodach. Niekiedy wręcz się tego wstydził i nikomu by o tym nie powiedział. Jego mama pasjonowała się okultyzmem, a wszystko zaczęło się po przygodzie w niemieckim kościele, gdy garbaty kościelny, Gruca, doniósł jej o satanistycznych wyczynach jej synka. Zaskoczyła go. Spodziewał się jednak jakiejś kary, tymczasem mama zaczęła znosić do domu książki o magii i czytywać je przed snem, sobie i jemu. Więc wiedział, że takie „mówienie głosami” jest charakterystyczne dla mediów, osób kontaktujących się z „tamtym światem”. Co prawda przez wiele lat w duchu śmiał się z tego – oczywiście gdy już wystarczająco podrósł, by nie bać się śmiać – ale teraz nie było mu wcale do śmiechu.
Paweł nie mógł zasnąć. Leżał na skrzypiącej wersalce i myślał. Myślał o Matyldzie i Marlenie. W pewnym momencie poczuł zaskoczenie, gdy uświadomił sobie, że rozmyśla właśnie o nich. Nie o Joannie, a o porzuconej żonie i córce. I w tym rozmyślaniu, przypominaniu sobie twarzy, zapachu, dotyku, tak się zapamiętał, że nie zwrócił uwagi na mijający czas. Nie uruchomił budzika, by go zerwał na nogi, zanim zapadnie w fazę głębokiego snu, jak czynił od lat co noc. Nie zwrócił uwagi na łzy spływające z kącików oczu po skroniach na poduszkę. Wydawało mu się, że jest jeszcze wcześnie, a on po prostu leży i patrzy w ciemność.
Dym wsączał się pod drzwiami.
Paweł śnił i doznawał owego niesamowitego uczucia – biorącej się nie wiadomo skąd pewności, że to sen, pomieszanej z obawą nie wiadomo o co i we śnie łudząco przypominającej coś na kształt nadziei. Nadziei, że to może być prawda, z której nie uda się wyrwać, nawet gdy zawyje budzik lub kiedy bezdech targnie wreszcie ciało w górę i ciśnie nim ponownie o poduszkę, strącając z czoła krople chłodnego potu. Teraz każdym porem skóry odczuwał gorąco bijące przez ściany, głowa jego spoczywała obrócona nienaturalnie na bok, wciśnięta w poduszkę, jakby usiłował się ukryć w pierzu przed ogniem lub bardziej może przed dymem niosącym ze sobą gęsty odór palonych włosów i plastiku. Z ust ściekała mu ślina.
Dym pełzł przy podłodze. Tuż nad. Przyzywał Pawła. Każdy koszmar zaczynał się od dymu. Ten dym wcześniej czy później zmusi go, by wstał i ruszył za nim, jego ścieżką, coraz bardziej zwartą, jak rzeka, potok, strumień i strumyczek wreszcie, aż do jego źródła, do miejsca, gdzie powstaje, zły i samotny. Do miejsca, które może Pawła pochłonąć, ale w którym znajduje się coś, co musi zobaczyć, odwiedzić, może uratować, a może uwolnić i wypuścić na świat. Jeszcze nigdy tam nie był. Najdalej dotarł pod wielkie metalowe drzwi, rozgrzane i wygięte w dolnej i górnej części, uchylone niczym paszcza bezzębnego stwora o gorącym i cuchnącym oddechu. Spoza nich, przez ziejące gorącem i pulsującym blaskiem szczeliny, razem z hukiem szalejącego ognia dobiegało od czasu do czasu wołanie. Nie okrzyki zgrozy czy wezwania pomocy, ale raczej zaproszenie do środka. Namowa, o nieodpartej sile przyciągania, niczym spływające z okna, w popołudniowej porze, po dniu pełnym wyczerpującej zabawy i jazdy na rowerze, wołanie matki: „Obiaaad!!!”.
Więc Paweł wstał i jak zawsze zdziwiony dwoistością świata, spojrzał na swoje skulone pod kołdrą ciało. Stara wersalka przemieniona w tapczan z lat dziecięcych była oczywistością niebudzącą żadnych wątpliwości. Podobnie twarz z dwudniowym zarostem i niewielkie zakola wśród spoconej czupryny – należały do niego, choć stał obok i miał teraz kilkanaście lat. Zerknął w dół. Bose stopy skrywał dym, szary i gęsty niczym kłąb waty. Podniósł ostrożnie lewą nogę, patrząc, jak ciągnie za sobą bure kępki, i postawił o krok bliżej drzwi. Ścieżka dymu prowadziła poza nie. Paweł zdawał sobie sprawę, gdzie się znajduje, że to przecież zimne i smutne mieszkanie w piotrkowskim podwórzu, ale, jak to bywa we śnie, jednocześnie był pewien, że za chwilę otworzy drzwi i ujrzy charakterystyczną klatkę schodową bloku, w którym mieszkał, z wyślizganym lastrykiem schodów, po których, zbiegając, tak bardzo lubił się zsuwać trampkami lub omijać je po kilka, zeskakując z zapierającym dech uczuciem szczęścia i zwycięstwa.
Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły, a kiedy otworzył je szeroko, usłyszał i poczuł owiewające go głębokie westchnienie. Tak oddychał ogień. Nabrał teraz świeżego powietrza, by zawołać:
– Tuuutaaaj! Tuuu!
Paweł dostrzegł, że w istocie jest to klatka schodowa radomszczańskiego bloku, ale schody wcale nie prowadziły w dół, tylko ciągnęły się poziomo, w dal, niknąc w ścianie dymu, kotłującej się na końcu tego nietypowego holu, w załomie i poza nim, skąd dobiegały nawoływania i dokąd Paweł musiał dotrzeć, pokonując duszący smród i narastające gorąco.
Za plecami usłyszał odgłos uderzenia. To trzasnęły drzwi, gubiąc klamki i zamykając go po obu stronach – drżące na wersalce