Ja pierniczę! – wyrwało mu się. Tomek popatrzył na niego zaskoczony. Tymek i Gerard, młody Ślązak, zachichotali, by po chwili zanieść się kaszlem. – To muzyka starych dziadków, takich jak ja, ale ty? Mogę?
Paweł zerwał się i sięgnął po gitarę leżącą na szafie. Była zakurzona i nie miała jednej struny, najgrubszej. Czuł, że to dobry moment, że tak właśnie musi zrobić. Zdmuchnął warstwę kurzu, chyba najszybciej w życiu nastroił instrument i uderzył akord.
– Hm, nieźle! – Uśmiechnął się do Tomka.
A potem zaczął grać. I nagle go poniosło, jak zawsze, gdy wpadał w utwór, gdy odnajdywał piosenkę, która ni stąd, ni zowąd go pochłaniała. Nie wiedzieć czemu, jakby naprawdę istniało natchnienie i coś więcej niż trening i warsztat. To był poryw nagłego wspomnienia, skrytego nie w głowie, ale w palcach. Samo się grało, on tylko użyczał swoich rąk i ciała. Nie zauważył nawet, gdy Tomek wyłączył telefon, a zaczął nucić po angielsku tekst piosenki:
Daddy’s flown across the ocean,
Leaving just a memory,
A snapshot in the family album.
Daddy, what else did you leave for me?
Daddy, what you leave behind for me?
All in all it was just a brick in the wall.
All in all it was all just bricks in the wall.
Paweł roześmiał się szczerze, głośno. Jakże to lubił, tę chwilę, gdy wspólne granie jednoczy ludzi. Uderzył w struny mocniej, dynamiczniej. Kawałek był zmienny, miejscami jak łagodna ballada, a chwilami niczym gwałtowny rock. Tomek sięgnął pod poduszkę i wyjął harmonijkę. Przyłożył do ust i zagrał. Paweł poczuł ciarki biegnące od karku do krzyża, poczuł, jak stają mu włosy na rękach i piecze w oczach. Tak, to mogło odwrócić jego życie. Ten rodzaj uniesienia mógł pomóc mu zapomnieć o pustce, w którą wpadł, a której nie zdołał jak dotąd niczym wypełnić. Nawet pijaństwo nie przyniosło spodziewanego efektu, jedynie ciężkiego kaca, fizycznego i moralnego. I niejasne poczucie, że wtedy, w kuchence Sołdata, wydarzyło się coś więcej niż tylko picie wódki, że jakieś ważne informacje i myśli uleciały w kosmos razem z parującym alkoholem. A kiedy rano w niedzielę obudził się w swoim mieszkaniu na górze, wydawało mu się, że ktoś jeszcze powinien być obok niego, ktoś, kto odwiedził go w nocy, a może trochę wcześniej, gdy stracił świadomość, spity surowym, mocnym bimbrem. Wtedy, rano, zadrżał, że to może Joanna przyjechała znienacka, by spędzić z nim kilka chwil, i że zawalił wszystko, jak zawsze w swoim marnym życiu. Ale z rozmowy z Sołdatem wynikało, że „ten dom porządnej kobiety nie widział od półtorej roku”. Odetchnął z ulgą.
A teraz, zaplątany w muzykę tworzoną na żywo razem z tym młodym chłopakiem, poczuł nagle, że nie wszystko upadło, a życie ma sens.
Skończyli. Tymek i Gerard zaczęli bić brawo.
– No, chopy! Ale szykownie! A ciebie, Tumek, to bych piznoł! Czamu ta gitara leży jak umrzik? Piyknie grosz i spiwosz, dawej na YouTube’a!
Tomek uśmiechnął się i uderzył kilkakrotnie harmonijką o dłoń, by wytrząsnąć resztki śliny. Nie patrząc Pawłowi w oczy, spytał:
– Zna pan angielski?
Paweł roześmiał się znowu. Czuł się dobrze, na fali. Mógł znaleźć z nimi wspólny język i zbudować nowy, bogaty świat.
– A to angielski? Umrzik? Nie, Tomek, ani angielskiego, ani śląskiej gwary.
– Ślunskiej! – poprawił Gerard.
Paweł skinął głową.
– Tak jest! Ślunskiej! Właśnie! Tyle nocy spędziłem, słuchając Floydów i tej piosenki, a nie wiem, o czym śpiewają. Jakoś nigdy nie interesowały mnie teksty angielskich piosenek.
Tomek wstał i podszedł do okna. Wsunął ręce w kieszenie dżinsów i zmrużył oczy, jakby wypatrywał czegoś za szybą. Lupka przyglądał się jego drobnej sylwetce, szukając podobieństwa z większym i potężniejszym bratem bliźniakiem. I wtedy Tomek odwrócił się, popatrzył mu w oczy i zaczął recytować polski tekst piosenki.
Paweł, w miarę jak jej słowa zawisały w powietrzu, tracił pewność, która dopiero co go napełniła. Chłopak nie mówił swoim głosem. Lupka znał ten głos. Słyszał go, nie wiedział gdzie i kiedy, ale słyszał. To był głos dorosłego mężczyzny, silny i poważny. Więc najpierw zdumiała go barwa i tembr. A potem dotarł do niego sens pierwszych wersów:
Tata ruszył za ocean,
pozostawił wspomnień garść…
Ocean. Niebieskie oczy córki, Matyldy. Ocean możliwości i piękna. Czy je pamięta? Jeszcze jak. Jeszcze jak bardzo pamięta. Szuka ich we wszystkich spojrzeniach młodych ludzi napotykanych w szkole, w bursie, na ulicy. Tego bezapelacyjnego buntu, zadziwienia światem, rozczarowania upadającymi ideałami. Jakby miał na powiekach, od środka, wydrukowane zdjęcia twarzy córki, jakby ktoś wyświetlał na nich pamiątkowy film.
Tomek mówił dalej:
…i w albumie jedną fotkę.
Tato, czy coś jeszcze dałeś mi?
Tato! Co mi pozostawiasz dziś? 1
Paweł patrzył na stojącego przed nim chłopca. Właściwie teraz patrzył przez niego. W przyszłość. Kim będzie Matylda? Czy tak jak on będzie się czuła „wymyślona”? Czy brak ojca dotknie ją, tak jak jego? Czy to koło musi się tak toczyć?
A za przyszłością, jak w pętli, pojawiła się przeszłość, zupełnie jakby nie było między nimi różnicy, jakby były ciągłością i jednością. Zobaczył swoją mamę, klęczącą obok jego łóżka i gładzącą mu świeżo umytą grzywkę. W tę noc, gdy po raz pierwszy nie ucałował go przed snem tata. Mechanik. Wtedy zaczęła opowiadać mu na dobranoc bajkę ułożoną przez siebie, „Bajkę o moim synku”. Znał ją na pamięć. Rozbrzmiewała potem wielokrotnie w jego głowie ciepłym głosem mamy:
To ja cię wymyśliłam. Najpierw przez wiele miesięcy wyobrażałam sobie swojego ukochanego synka. Nocami modliłam się na głos, wzywając Pana i Niepokalaną Panienkę. Śpiewałam pieśni, czytałam Biblię, paliłam świece w oknie. Hodowałam w doniczkach kilka tulipanów. Na dachu zbudowałam gniazdo dla bocianów. Biegałam na pole i nurkowałam wśród głów kapusty. Co rano z drżeniem rąk uchylałam drzwi, zerkając na wycieraczkę, a nuż leży tam mój synek i płacze.
Tu zawsze całowała go w czoło, a on wstrzymywał oddech, bo śmierdziało jej z ust papierosami i czosnkiem, którego jadła krocie.
Na spacerze zaglądałam pod ławki w parku, pod liście łopianu i nawet do wielkich pojemników na śmieci. Pytałam taksówkarzy, czy nie widzieli gdzieś mojego synka. I listonoszy.
Na ścianach mieszkania rysowałam cię każdego ranka. Dużego, małego, czarnego, białego. Z włosami i bez. Wycinałam z papieru rączki, nóżki i brzuszki. Lepiłam cię setki razy. Tysiące razy. Zakładałam na palec papierową główkę, pocierałam nią policzek i wsłuchiwałam się w nikłe: „Ma-ma”.
Któregoś razu spędziłam całą noc na cmentarzu, na grobie mojej babci, która była znaną wróżką, prosząc ją o pomoc. Nad ranem, kiedy szron pokrył betonowego aniołka z małym siusiaczkiem, odnaleźli mnie panowie milicjanci.
Tu zawsze mama chichotała i pukała się palcem w czoło. Paweł