tyle, ile mógł. Nie czuł się dobrze. Bolała go głowa i miał wrażenie, że jego kręgosłup jest zrobiony ze szkła. Powieki pulsowały, a nerki przeszywał tępy ból. Kac amfetaminowy nie jest tak bolesny jak poranek po nocy, kiedy weźmiesz Cztery Róże, ale nie jest też tak przyjemny jak seks z Raquel Welch. Gdyby wziął jeszcze dwie pigułki, bez trudu wspiąłby się na szczyt tej wydmy, która wyglądała, jakby lada moment miała się na niego zwalić. Sięgnął do kieszeni, aby je wyjąć, i uświadomił sobie, że jest tylko w slipkach, które włożył trzy dni temu.
– Wayne, chciałbym już wrócić.
– Przejdźmy się jeszcze kawałek.
Miał wrażenie, że Wayne patrzy na niego jakoś dziwnie – z rozdrażnieniem i politowaniem.
– Nie, stary. Przecież mam na sobie tylko gacie – zaprotestował. – Zgarną mnie za niestosowne zachowanie w miejscu publicznym.
– Tutaj? Mógłbyś wyjść na plażę z fajfusem obwiązanym chustką i z jajami na wierzchu i nikt by cię za to nie przymknął. Chodź, stary.
– Jestem zmęczony – stwierdził Larry.
Zaczynał być zły na Wayne’a. Pewnie kumpel chciał się na nim w ten sposób odegrać, bo to on, Larry, miał przebój, a Wayne był jedynie klawiszowcem. Wcale nie różnił się od Julie. Teraz wszyscy go nienawidzili. Każdy z nich miał w dłoni otwarty nóż.
– Chodź, stary – powtórzył Wayne i ponownie zeszli na plażę.
Kiedy przeszli jeszcze milę, Larry’ego złapał gwałtowny skurcz. Krzyknął i upadł na piasek. Miał wrażenie, że jego nogi zostały przebite dwoma identycznymi sztyletami. Wayne ukląkł przy nim i zaczął rozmasowywać jego napięte i bolące łydki. W końcu mięśnie powoli zaczęły się rozluźniać. Larry głęboko zaczerpnął powietrza.
– Och, stary… – wysapał. – Dzięki. To było… okropne.
– Pewnie – mruknął Wayne. – Jak się teraz czujesz?
– W porządku. Ale może byśmy trochę posiedzieli, co? A potem wrócimy.
– Chcę z tobą pogadać. Musiałem cię stamtąd wyciągnąć i chciałem, żebyś był w miarę przytomny. Może zdołasz zrozumieć, co ci chcę powiedzieć.
– O co chodzi?
Zaczyna się, pomyślał. Teraz będzie wykład.
Jednak to, co usłyszał od Wayne’a, w niczym nie przypominało wykładu. Przez moment czuł się jak podczas czytania Superboya, usiłując zrozumieć proste, składające się z pięciu słów zdanie.
– Musisz zakończyć tę balangę, Larry.
– Co mam zakończyć?
– Balangę. Kiedy wrócisz, wyłącz wszystko, daj gościom kluczyki do ich samochodów, podziękuj za wspaniałą zabawę i odprowadź do wyjścia. Pozbądź się ich.
– Nie mogę tego zrobić! – zawołał wstrząśnięty Larry.
– Lepiej to zrób – powiedział Wayne.
– Ale dlaczego? Człowieku, przecież zabawa dopiero się rozkręca!
– Posłuchaj… ile dostałeś zaliczki od wytwórni Columbia?
– Dlaczego chcesz to wiedzieć? – spytał podejrzliwie Larry.
– Myślisz, że chcę cię wydoić? Zastanów się.
Larry z zakłopotaniem uświadomił sobie, że faktycznie nie było powodu, dla którego Wayne Stukey mógłby chcieć go wykorzystać. Nie był jeszcze na szczycie, walczył o robotę jak większość ludzi, którzy pomagali mu w pracy nad albumem, ale w przeciwieństwie do nich pochodził z bardzo dobrze sytuowanej rodziny i był w doskonałych stosunkach ze swoimi starymi, którzy mieli elegancki dom w Bel Air. Jego ojciec był współwłaścicielem trzeciej pod względem wielkości wytwórni gier elektronicznych w kraju. Przy Stukeyach Larry ze swoimi marnymi pieniędzmi był pariasem.
– Nie, chyba nie – przyznał. – Przepraszam, ale mam wrażenie, że wszyscy cwaniacy na zachód od Vegas…
– No więc, ile?
Larry zastanawiał się przez chwilę.
– Siedem patyków.
– Mają ci wypłacać co kwartał honoraria za wydany singiel i co dwa lata za album?
– Zgadza się.
Wayne pokiwał głową.
– Chcą sprawdzić, z której strony wieje wiatr, skurczybyki. Chcesz papierosa?
Larry wziął jednego i złożył dłonie, aby go przypalić.
– A wiesz, ile kosztują cię te balety?
– Jasne – odparł Larry.
– Wynajęcie domu kosztowało cię nie mniej niż tysiąc.
– To prawda.
W rzeczywistości kosztowało go tysiąc dwieście plus pięćset dolarów kaucji za ewentualne szkody. Wpłacił kaucję i połowę miesięcznego czynszu – w sumie tysiąc sto dolarów.
– A ile zapłaciłeś za prochy? – zapytał Wayne.
– No wiesz, stary, zawsze trzeba mieć coś pod ręką. To idzie jak świeże bułeczki…
– Była marycha i koka. No mów, ile?
– Pieprzona pijawa… – mruknął pod nosem Larry. – Dwa razy po pięć setek.
– I na drugi dzień już nic nie było.
– Nieprawda! – zaprotestował Larry. – Kiedy wychodziliśmy dziś rano, widziałem, że były jeszcze dwie miseczki. Fakt, bardzo dużo ubyło, ale…
– Człowieku, nie pamiętasz Decka? – Głos Wayne’a zmienił się nagle w pijacki bełkot Larry’ego: – „Po prostu dopisz to do mojego rachunku, Dewey. Żeby tylko dla wszystkich starczyło”.
Larry spojrzał na niego ze zgrozą. Pamiętał małego, energicznego człowieczka o dziwnej fryzurze, którą dziesięć czy piętnaście lat temu nazywano whiffle, w T-shircie ozdobionym napisem: JEZUS NADCHODZI I JEST NIELICHO WKURZONY. Deck, zwany również Deweyem (od imienia siostrzeńca kaczora Donalda), zdawał się dysponować taką ilością prochów, że niemal wysypywały mu się z tyłka. Pamiętał także, jak mu mówił, żeby pilnował, aby wszystkie miseczki zawsze były pełne, i dopisał koszt prochów do jego rachunku. Ale to było… no tak, to było parę dni temu.
– Dewey Deck od dawna nie miał tak dobrego klienta, stary – stwierdził Wayne.
– Ile jestem mu winien?
– Za marychę niewiele, bo jest w miarę tania. Jakieś tysiąc dwieście. Za kokę osiem patyków.
Przez chwilę Larry miał wrażenie, że się porzyga. Wytrzeszczając oczy, bez słowa wpatrywał się w Wayne’a. Po chwili zdołał tylko wybełkotać:
– Dziewięć tysięcy dwieście dolarów?
– Inflacja, stary – mruknął Wayne. – Mam mówić dalej?
Larry nie bardzo chciał tego słuchać, ale pokiwał głową.
– Na górze był kolorowy telewizor. Ktoś przebił go nogą od krzesła. Sądzę, że reperacja wyniesie jakieś trzy paczki. Boazeria na dole jest cała pozdzierana. Przy odrobinie szczęścia będzie cię to kosztować cztery setki. Okno od strony plaży zostało rozbite. Trzy setki. Drogi włochaty dywan w saloniku jest całkowicie „kaput”… popalony niedopałkami papierosów, pozalewany piwem i gorzałą. Cztery setki. Dzwoniłem do