pojechać do Pragi lub do Wiednia. Teatr, eleganckie ubrania, wyrafinowane słodycze, dobry alkohol były w zasięgu ręki. Nikt nie musiał sobie niczego odmawiać. Pani Zinger z trudem przystosowywała się teraz do nowej sytuacji, w której musieli liczyć się z każdym groszem, żeby przeżyć. Co innego, gdy prowadzi się dom, mając gosposię, która posprząta i ugotuje, a co innego, gdy trzeba to robić samemu. Twardsza okazała się Milena, która powiedziała:
– Jesteśmy w lepszej sytuacji niż inni Żydzi. Rodzina rabina Majzelsa musi pożyczać na jedzenie.
Na Słowacji formalnie Żydom nie działo się nic złego. Nikt nie kazał im mieszkać w gettach, nie skazywał ich na izolację. Jednak stopniowo wznosił się wokół nich niewidzialny mur oddzielający ich od reszty społeczeństwa. W ramach oszczędności Zingerowie musieli zwolnić gosposię. Nieopodal kamienicy, w której mieszkali, znajdował się sklep prowadzony przez dawną znajomą pani Zinger – Semotanovą, matkę Dawida, skrycie kochającego się w Milenie latem zeszłego roku. I w tym sklepie, odwiedzanym przez matkę Mileny przez wiele lat, doszło do następnej sceny, która dała Zingerom wiele do myślenia.
Pani Zinger chciała kupić cukier. Semotanova odpowiedziała po głębokim namyśle:
– Pani Zinger, nie sprzedam pani cukru ani jajek, ani mąki, ani nic innego. Po prostu nic pani już nie sprzedam.
– Ależ, pani Semotanova, nie rozumiem. My zawsze płaciliśmy.
Kupcowa przybrała smutny wyraz twarzy i powiedziała:
– Pani Zinger, ja do pani nic nie mam. Pani i szanowny mąż byliście zawsze mile widzianymi klientami. Mój Dawid mi zabronił, dlatego, kochana, nie sprzedam, choćbym chciała.
– Jak to zabronił? Czego konkretnie?
– Powiedział, że nie mogę sprzedawać Żydom. Niech pani mnie zrozumie, nawet gdybym ja chciała pani sprzedać, to Gwardia Hlinkowa zabrania. Mój syn jest gwardzistą. Powiedział też, że sklepy prowadzone przez katolików mogą sprzedawać tylko katolikom. A jak nie, to mają być bojkotowane. Ja się na tej całej polityce nie znam, ale towaru pani nie sprzedam.
Matka Mileny nie była przyzwyczajona do tonu, z jakim Semotanova z nią rozmawiała. Zazwyczaj dostawała to, co chciała. W tej jednej chwili poczuła tak wielką odrazę do właścicielki, że mogła zrobić tylko jedno: natychmiast wyjść ze sklepu. Semotanova, widząc ogromne zdenerwowanie pani Zinger, powiedziała na odchodnym, że na targu nie ma ograniczeń w handlu i że na pewno jest tam taniej.
Gdy matka Mileny opuściła sklep, pani Semotanova zwróciła się z rozbrajającą szczerością do obecnych kobiet:
– Mój Dawid mówił, że Żydzi Pana Jezusa ukrzyżowali. A ja głupia nie wiedziałam, że ci Zingerowie to są tacy źli ludzie.
Sytuacja rodziny uległa chwilowej poprawie, gdy do Bratysławy przybyła Róża, starsza siostra Mileny. Razem z mężem do marca tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku mieszkała w Czechach. W Protektoracie Czech i Moraw ustanowione przez Niemców ustawodawstwo przeciw Żydom było jeszcze bardziej bezwzględne. Dlatego postanowili wrócić do rodzinnej Bratysławy. Rodzina męża Róży przebywała od jakiegoś czasu na emigracji w Budapeszcie.
Niespodziewana wizyta starszej córki tylko na moment rozluźniła napiętą atmosferę. Przysporzyła natomiast innych problemów. Do trzech pokoi zajmowanych przez Milenę, ojca oraz matkę wprowadziły się kolejne cztery osoby. Róża miała syna, sześcioletniego Natana, oraz trzyletnią córkę Miriam. Jej mąż Chaim był nauczycielem rysunku. Pochodził z żydowskiej rodziny, której korzenie sięgały zarówno Słowacji, jak i Węgier.
– Dobrze, że przyjechaliście – cieszył się ojciec. – Choć nie uważam, żeby żydowskiemu nauczycielowi rysunku było łatwiej niż żydowskiemu prawnikowi.
– Jakoś sobie poradzę, tato – powiedział Chaim.
– Jesteś nieznośny, Eliasie – odrzekła natychmiast matka, próbująca odnaleźć jakiś pozytywny element; choćby spotkania z córką i dawno niewidzianymi wnukami. – Żeby tak od razu mówić o rzeczach nieprzyjemnych.
Jednak cieszyła się z tej wizyty tylko połowicznie. Róża i jej mąż nie mieli prawie żadnych oszczędności. Wszystko musieli „zdeponować” w banku przed opuszczeniem Protektoratu Czech i Moraw.
– Niemcy was okradli – powiedział wstrząśnięty ojciec, słysząc opowieść córki i jej męża.
To wprawiło wszystkich w zakłopotanie. Cztery osoby więcej to wyższe rachunki i większe wydatki na żywność. Oszczędności Zingerów miały stopnieć dużo szybciej, niż planowała matka Mileny. W końcu tylko ona zdobyła się na odwagę, by powiedzieć prawdę:
– Jest z nami źle i będzie jeszcze gorzej. Musicie znaleźć pracę.
Po wyznaniu matki, jak zwykle szczerej w najmniej odpowiednim momencie, atmosfera w domu zaczęła gęstnieć z dnia na dzień. Drobiazgi stawały się przyczyną napięć. Ojciec wychodził szukać pracy i wracał do domu z poczuciem kolejnej porażki. Róża musiała zajmować się dziećmi, które zaczęły chorować. Chaim próbował dawać lekcje, ale mało było w Bratysławie chętnych, by uczyć się rysunku u Żyda. Milena próbowała w tym zwariowanym, coraz bardziej bezwzględnym świecie kontynuować studia, ale przychodziło jej to z dużym trudem. Już wcale nie chodziło o getto ławkowe na uczelni, ale o ową wszechobecną atmosferę, jaką dziewczyna wyczuwała. Powoli docierało do niej, że cokolwiek zrobi, w jakikolwiek sposób się zachowa, inaczej ubierze, zaprzyjaźni się z katolikami, nic nie zmieni faktu, że jest Żydówką, a więc kobietą pośledniejszego gatunku, obywatelem drugiej kategorii, morderczynią Chrystusa, wyjętą spod prawa i przez to przeklętą istotą skazaną przez Kościół na piekło, o ile się nie ochrzci. Milena czuła zaciskającą się pętlę i bardzo z tego powodu cierpiała.
Wizyta Róży szybko zmierzała ku końcowi. Młodzi małżonkowie po długich naradach z ojcem postanowili, że nie pojadą do Polski, jak pierwotnie planowali. Latem tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku gwałtownie zaostrzała się sytuacja międzynarodowa, a wojna, która mogła w każdej chwili wybuchnąć między Polską i Niemcami, pokrzyżowałaby im plany. Wybrali Węgry, gdyż w Budapeszcie mieszkali krewni Chaima.
– Będzie nam łatwiej – przekonywał wszystkich Chaim.
Milena, bardzo zżyta z siostrą, była niepocieszona. Róża wiele razy, gdy jeszcze wychowywały się razem, zastępowała jej matkę. Dziewczyny odczuwały także silną więź z ojcem. Matka stała natomiast na uboczu. Chłodna, zdystansowana nawet wobec członków własnej rodziny, sprawiała wrażenie wielkiej pani, porcelanowej laleczki, zbyt delikatnej i zbyt wyniosłej, by zajmować się domem, a już na pewno nie stworzonej do czułości. Całe dnie spędzała w garderobie albo w łazience, wypróbowując maseczki ze świeżego ogórka albo z czekolady, lubując się w pięknym zestawie kosmetyków, które ojciec sprowadzał dla niej z Wiednia albo z Paryża. Łazienka stanowiła zawsze sanktuarium matki, a teraz, kiedy to beztroskie życie się skończyło, matka Mileny zupełnie sobie nie radziła. Gdy Zingerowie popadli w poważne tarapaty, wprawdzie próbowała coś robić, organizować życie rodziny, wygłaszać kazania o moralności, ale zazwyczaj sprowadzało się to do poganiania ojca, by pilniej szukał pracy. W końcu znalazł – stróżowanie za pięćdziesiąt koron tygodniowo. Wielki adwokat został cieciem w fabryce naczyń emaliowanych. Czuł się upokorzony. Matka wypaliła mu pewnego dnia z rozbrajającą szczerością:
– Pieniądze nie śmierdzą – rzekła, próbując domyć ręce, które ciemniały od obierania kartofli.
– Jaka ty zrobiłaś się pragmatyczna – odparł ojciec, dotknięty jej tonem. – Ale ten pragmatyzm wymyślił rzymski cesarz Wespazjan, nie ty, moja duszko.
Matka