Aleksandra Rozmus

Okrutnik. Spełniona przepowiednia


Скачать книгу

też nie chudła, więc nie miała powodu się tym cieszyć. Była po prostu duszą w martwym od wielu lat ciele, które i tak jak na istoty jej podobne nieźle się trzymała. W chwili gdy poczuła swąd przypalonej konserwy, ludzkie sprawy ją widocznie przerastały, do kuchni wszedł Stanisław, który dość szybko stracił zapał do sprzętu napotkanego pod domem. A może to zapach go przywiódł?

      – Coś się pali? – zapytał, nie wydawał się jednak tym szczególnie zainteresowany. Zauważyła, że zaróżowiały mu policzki, prawdopodobnie przez ciepło panujące w domu.

      – Przypaliłam trochę, ale powinno chyba nadawać się do jedzenia. – Nie trudziła się z przelewaniem posiłku na talerz. Położyła garnek na stole. – Smacznego.

      – Nie jestem głodny, uważam, że najwyższy czas na rozmowę. – Splótł ramiona na piersi, chyba chciał się wydawać groźny i niezbyt skory do ustępstw.

      – Nie robiłam tego na marne, jedz. – Nie wydawał się przekonany.

      – Dobra, ale siadasz ze mną i wyjaśniasz mi po jaką cholerę się w ogóle na to zgodziłem. – Pokiwała głową, a on usiadł i zaczął jeść. Nie dał po sobie poznać, czy mu smakuje. A zresztą, co ją to interesowało, ona tylko podgrzewała. – A więc? – Pozwoliła sobie chwilę go obserwować zanim odpowiedziała.

      – Mamy spotkanie z wieszczką…

      – Po co? – zapytał z buzią pełną jedzenia. Ludzie w tych czasach są wyjątkowo niekulturalni.

      – Musisz mi ufać, inaczej wszystko szlag trafi. – Chłopak obserwował ją bacznie, nic nie mówiąc. Chyba wyczuł jej złość. – O północy wyruszamy, teraz lepiej wypocznij. – Wzniósł oczy ku górze, nic jednak nie powiedział. Oczywiście nie posłuchał jej i spędził godzinę siedząc i wpatrując się w przestrzeń za oknem. Zjedzona konserwa chyba zadziałała, bo po chwili oczy zaczęły mu się zamykać, aż opadł całkowicie, tak jak i jego głowa, na stół. Wyglądał komicznie i bezbronnie. Podczas snu jego twarz wyglądała zgoła inaczej, była spokojna, pozbawiona złości, można by wręcz przyznać, że wyglądała uroczo. Ciągle nie mogła zdobyć się na tak miłe określenie dla tego człowieka. Mimo to przyłapywała się na tym, że patrzyła na niego więcej niż powinna. Za którymś razem, gdy zdała sobie sprawę, że nad tym nie panuje, wstała by zaczerpnąć świeżego powietrza. Wyszła, a chłodny wiatr owiał jej ramiona i zakołysał włosami co uznała za pieszczotę i przymknęła przy tym oczy. Powiew przybrał na sile, a przez powieki zauważyła jakby blask słońca, co wytrąciło ją z równowagi. Gdy je otworzyła ujrzała śmierć, ból i wszechobecne zło. W jej oczach stanęły łzy, próbowała zatkać uszy, bo dochodzące wokół jęki i krzyki doprowadzały ją do rozpaczy. Nie mogła tego wytrzymać, z jej ust wydobył się krzyk, którym starała się zagłuszyć okropne dźwięki.

      Poczuła czyjąś dłoń na ramieniu, a potem ktoś pociągnął ją za rękę przez co odsłoniła oczy. Nie słyszała już nic.

      – Czy ty oszalałaś? Chcesz żebyśmy mieli towarzystwo? – Gdy otworzyła oczy, ujrzała zdenerwowaną twarz wilczka i choć to było cholernie głupie, rzuciła mu się w ramiona, oczywiście odepchnął ją zaraz, jednak przez tę sekundę poczuła się… dobrze, naprawdę dobrze.

      – Przepraszam – powiedziała tylko i wróciła do wnętrza domu, starając się ukryć swoje zażenowanie.

      – Co to miało być? – przerwał na chwilę i wydawał się zszokowany. – Dlaczego krzyczałaś? – Nie była w stanie odpowiedzieć na te pytania. Po policzkach pociekły jej świeże łzy. Usiadła na kanapie, a raczej tym co z niej zostało i zwinęła się w kłębek. Widziała i sama czyniła ogromne zło, ale to przekraczało wszelkie granice. – Dobrogniewo… – Podniosła na niego wzrok. Pierwszy raz nazwał ją jej imieniem. Chwilę otaczała ich cisza przerywana jedynie kroplami deszczu, który akurat zaczął padać.

      – Widziałam koniec… – Zebrała siły. – Już nie pierwszy raz, ale… – Przerwała, bo w gardle ścisnęło jej się tak, że uniemożliwiło to dalszy dialog.

      – To dlatego zmieniłaś stronę? – Spojrzała mu prosto w oczy. – Bo przeraziłaś się tego, co ma nastąpić? – Pokiwała głową i zamknęła oczy. Nic nie odpowiedział tylko patrzył na nią z nieodkrytym wyrazem twarzy. Trwali tak, póki nie otrząsnęła się z szoku i nie przypomniała sobie celu ich wędrówki.

      – Ymm… musimy iść, już czas. – Zwlekła się z kanapy i ruszyła do drzwi, nawet nie sprawdzając, czy podążył za nią. Było jej wstyd za wcześniej okazaną słabość. O tym, że szedł za nią utwierdziły ją odgłosy kroków po błocie i przegniłych liściach.

***

      Nie czuł się pewnie w towarzystwie demona, dlatego jej atak paniki sprawił, że wyostrzył czujność. Nie był pewien zmiany strony przez nią ani tego czy faktycznie jest w stanie mu pomóc. Znajdował się w sytuacji, która była bez wyjścia, nie był w stanie ruszyć w żadną ze stron.

      Po wiosce poruszali się jeszcze w ludzkiej skórze, by nie narazić się na napotkanie ludzi i sytuacje dla nich stresujące. Krok w krok maszerowali w milczeniu, wsłuchując się w napierającą na nich ciszę. Miał wrażenie jakby w tym miejscu było już po starciu i ludzie zniknęli z powierzchni ziemi. Zbliżali się już do ostatnich domów, gdy usłyszeli gwizdanie. Wprawiło ich to w osłupienie, bo wcześniej nie wyczuli obecności tej istoty, a to wydawało się wręcz niemożliwe. Zamarli, obserwując otaczające ich domy i zarośla, które mogły skrywać wrogą postać. Mięśnie zaczęły go pobolewać z ciągłego napięcia a zmęczony umysł miał już dość ciągłych pułapek, ataków czy zagadek.

      – Dobra, czego chcesz? Śpieszy się nam. – Postanowił, że postawi sprawę jasno i nie da grać sobie na nerwach kolejnemu demonowi. Dobiegł go tubalny śmiech a po chwili ziemia zatrzęsła się od kroków. Cokolwiek to było, musiało ważyć o wiele więcej niż on, co nie było dobrym znakiem i zmusiło jego mięśnie do jeszcze większego napięcia. Zza progu jednego z domów wyszedł… czarnowłosy mężczyzna. Musiał mieć dobrze ponad dwa metry, bo gdy podszedł, Stach musiał zadrzeć głowę do góry. Był potężny, zbliżony posturą do olbrzymów z gór, z tym, że tamte przewyższały go o parę metrów.

      – Słyszałem o twojej odwadze i muszę przyznać, że każda z tych opowieści teraz wydaje się prawdopodobna. – Zagrzmiał wielkolud. Stach kątem oka zauważył, że Dobrogniewa zmarszczyła brwi i uważnie obserwowała stwora. Czyżby to nie było przypadkowe spotkanie?

      – Powtórzę raz jeszcze. Czego chcesz? – Starał się, by jego twarz nie wyrażała emocji, ale widząc rozmiary jego dłoni, zaczynał kalkulować swoje szanse. Do tego zachowanie wiły kazało mu się zastanowić, czy czasem nie wpakował się w pułapkę.

      – Przysługi, w zamian zaoferuje ci moją siłę – powiedział to jak gdyby nic a Okrutnika na chwilę zatkało.

      – Jakiej przysługi? Siłę? Możesz się jaśniej wyrazić? – zaczął. – Poza tym, kim do cholery jesteś? – Olbrzym uśmiechnął się i pokazał rząd zębów, co było zaskakujące. U wielkich ludzi przyzwyczaił się raczej do ich braku.

      – Jestem Golemi. – Tu wiła wypuściła powietrze i westchnęła cicho. Nie zwrócili na nią uwagi. – Nie bez powodu tu jestem, Okrutniku. Potrzebuję twojej pomocy, a tobie przyda się moja.

      – Kim… czym ty jesteś? – zaabsorbowany był jego wyglądem. Przypominał człowieka. Nie miał blizn, braku w uzębieniu czy naszyjnika z ludzkich kości. Inteligencją odróżniał się od Waligóry czy Wyrwidęba.

      – To potomek olbrzyma. Pół człowiek, pół gigant. – Wiła wyprzedziła Golemiego, który nie wydawał się tym urażony, bo obdarzył ją delikatnym uśmiechem. W odcieniu jego oczu zbliżonym do kruczoczarnych włosów, szalały młodzieńcze iskierki, ciało za to