Do tego dochodzi dystans tych wyścigów. Mediolan–San Remo potrafi liczyć 300 kilometrów. Peleton pędem wyjeżdża z Mediolanu i gna w stronę przełęczy Turchino niczym psy gończe spuszczone ze smyczy. Energia niezbędna do walki po siedmiu godzinach jazdy nijak ma się do energii niezbędnej kolarzowi torowemu do wyprzedzenia kogoś po kilku okrążeniach olimpijskiego welodromu. No i nagle okazuje się, że „sprinter” to znacznie bardziej złożone określenie, niż mogłoby się wydawać.
Osiąganie sukcesów w klasykach wymaga również doświadczenia. To wyścigi o bogatej historii. Zawodnicy pokroju Cancellary czy Boonena znają tam każdy podjazd, każdy zakręt, każdy brukowany odcinek, bo wygrywają tam od wielu lat. Większość wyścigów etapowych odznacza się natomiast mniejszą stałością. Po zakończeniu etapu w takim Tour de France człowiek stara się przypomnieć sobie roadbook, który studiował rankiem w zespołowym autobusie po raz pierwszy i ostatni. Czy to zakręt? To był prawy czy lewy zakręt? Jak daleko jest stąd do mety? Czy jest pod górę? Czy należy spodziewać się jazdy pod wiatr?
Połączywszy wszystkie te elementy, trzeba liczyć na coś jeszcze: największe szczęście na świecie.
W lipcu dostałem szansę pokazania całemu światu, że potrafię być rasowym sprinterem. Pojechałem na Tour de France.
W Żylinie na mieście, razem z Milanem i moimi starymi kumplami, z jakiegoś powodu – prawdopodobnie było nim wypite piwo – postanowiliśmy wykonać taniec kurczaka: łokcie na zewnątrz, ugięte kolana, chodziliśmy tak po całym barze jak jakieś przerośnięte nastolatki, którymi pewnie zresztą byliśmy. Świetnym źródłem motywacji zawsze były dla mnie zakłady, o czym – jestem przekonany – zapewni Gabriele Uboldi, mój menedżer, zwłaszcza że często znajduje się po niewłaściwej stronie tych zakładów. Gdy już na pierwszym etapie Tour de France wjechaliśmy na Côte de Seraing, jeden ze stromych podjazdów znajdujących się co roku na trasie Liège–Bastogne–Liège, myślałem tylko o tym, że jeśli jako pierwszy dotrę na ten szczyt, przejdę potem przez linię mety, wykonując taniec kurczaka – tak obiecałem moim kumplom.
Na pierwszej, mniej stromej partii podjazdów bardzo mocno zaatakował Fabian Cancellara, a ja niemal wyprułem sobie żyły, żeby utrzymać się mu na kole. Jechał w żółtej koszulce jako zwycięzca prologu i zamierzał zrobić wszystko, by odnieść swoje drugie zwycięstwo w tym tourze. Na najbardziej stromym odcinku jeszcze się do niego zbliżyłem. Obejrzałem się i zobaczyłem, że nasze tempo wytrzymał tylko Edvald Boasson Hagen. Reszta została gdzieś niżej. Gdy zbliżaliśmy się do szczytu, na kilkaset metrów przed nim Cancellara bardzo starał się mnie skłonić, żebym teraz to ja pociągnął, ale ja twardo wisiałem mu na kole. Wiedziałem, że jeśli to on rozprowadzi tę grupę, mam spore szanse wyskoczyć mu zza pleców i wygrać. Boasson Hagen siedział mi na kole, prawdopodobnie układał w głowie podobny plan. Tymczasem peleton nas dochodził. W momencie, w którym uznałem, że dłużej nie wytrzymam już tej nerwówki i zaatakuję, bo peleton był tuż-tuż, na 200 metrów przed metą Cancellara rozpoczął sprint.
To był dla mnie idealny moment, wyskoczyłem obok niego, wyprzedziłem go i wygrałem mój pierwszy w karierze etap Tour de France. Miałem wystarczająco dużą przewagę, by móc przeciąć linię mety, wykonując taniec kurczaka. Cancellara nie był szczególnie zadowolony. Uważał, że wygrałem dzięki temu, że uczepiłem się jego ogona, co było faktem. Poza tym on był supergwiazdą, a ja jakimś początkującym kolarzem. Wybrana przeze mnie forma świętowania przelała czarę goryczy. Cancellara uznał to za osobisty przytyk, przejaw braku szacunku.
Gdy dotarliśmy do Paryża, miałem już kolejną zieloną koszulkę w mojej kolekcji, a na koncie niecodziennych gestów radości miałem też Hulka oraz Running Mana. Wygrałbym więcej etapów, ale zabrakło mi oryginalnych pomysłów na cieszynki. Przynajmniej w tym momencie Cancellara wiedział już, że taniec kurczaka nie miał nic wspólnego z jego osobą.
2013 był kolejnym najlepszym rokiem w mojej karierze. Wygrywałem 22 razy w najróżniejszych wyścigach i w najróżniejszym ukształtowaniu terenu. W tamtym roku zostałem odnoszącym największe sukcesy zawodnikiem w cyklu Pro Tour. A może „najwygrywalniejszym”, jak mawiają Amerykanie? To okropne słowo, ale jest za to bardziej precyzyjne. Bo jak można oceniać, że 22 zwycięstwa to większy sukces niż na przykład zwycięstwo w Tour de France i 17 innych triumfów? Taki właśnie dorobek miał w tamtym roku Chris Froome.
Początkowo sądziłem, że będzie to rok drugich miejsc, bo w marcu właśnie takie lokaty zajmowałem kolejno w Strade Bianche, Mediolan–San Remo, E3 Harelbeke i Ronde van Vlaanderen. Pośrodku tego pasma odniosłem moje pierwsze zwycięstwo w klasyku. Wreszcie. W Belgii panował okropny ziąb i wyścig Gandawa–Wevelgem niemal został odwołany, ale ostatecznie tylko skrócono go o 50 kilometrów. To mi oczywiście pasowało, bo uważałem, że wytrzymałość to raczej atut starszych zawodników. Przez cały wyścig trzymałem się w czołówce. Na cztery kilometry przed końcem moi towarzysze w grupie uciekinierów zaczęli się zastanawiać, jak ze mną wygrać podczas sprintu, ale ja zaatakowałem i odniosłem samotne zwycięstwo. Postanowiłem przejechać nawet kawałek na jednym kole w geście podziękowania dla tłumu, który ryzykował hipotermią, by móc zobaczyć mój triumf.
Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje mi się, że rok 2014 nie był taki zły. W Tour de France zgarnąłem trzecią z rzędu zieloną koszulkę, dołożyłem do tego siedem zwycięstw, ale ogólnie rzecz ujmując, był to sezon z piekła rodem. Podchodziłem do sprawy na tyle realistycznie, by wiedzieć, że dotychczasowego trendu wzrostowego nie da się utrzymywać w nieskończoność. Byłem już dobrze znany, więc rywale podczas wyścigów uważnie mnie pilnowali, a to musiało przełożyć się na nieco mniejszą liczbę zwycięstw. W coraz większym stopniu koncentrowałem się na najważniejszych laurach, takich jak Ronde van Vlaanderen czy Paryż–Roubaix, w których zawsze trudniej jest wygrać (na tym polega ich sens!) i wszyscy potrzebują do tego odrobiny szczęścia. Byłem w stanie pogodzić się nawet z całym sezonem bez szczególnych triumfów, jeśli miało mi to pomóc w dłuższej perspektywie.
Tyle że to nie był sezon bez szczególnych triumfów, tylko jakiś koszmar. Byłem do niczego. Przez cały czas czułem się wyczerpany. Owszem, znów wywalczyłem zieloną koszulkę w Tour de France, ale w 2014 roku po raz pierwszy nie wygrałem w tym wyścigu ani jednego etapu. Żadnych głupich przejawów radości, co tam, żadnych normalnych przejawów radości. Miałem poczucie, że wszystkich zawodzę: przyjaciół, rodzinę, członków Team Peter, moich zespołowych kolegów, całą ekipę Cannondale (to była nowa nazwa dawnego Liquigas), wszystkich.
Coś musiało się zmienić. Albo coś się zmieni, albo wracam do domu do Żyliny i kończę z tym.
Kocham Słowację. Jest coś ekscytującego w tym, że pochodzi się z tak młodego i dumnego kraju. Odnosi się wrażenie, że my Słowacy wszystko robimy po raz pierwszy. To taka trochę szalona mentalność. Naród słowacki mieszka w tym miejscu przez większą część ostatnich 2000 lat, mamy własny język i własny, charakterystyczny styl średniowiecznej architektury.
Wielu ludzi inaczej pamięta jednak naszą historię. Przez większą część XX wieku znajdowaliśmy się pomiędzy konkurującymi mocarstwami, Niemcami i Związkiem Radzieckim, a do tego najczęściej połączeni z naszymi sąsiadami Czechami. Ostatecznie udało nam się od nich bezproblemowo odłączyć w 1993 roku, w ramach tzw. aksamitnego rozwodu. Oczywiście nadal mamy z Czechami wiele wspólnego. W końcu to oni słyną z produkcji piwa, więc naprawdę nie warto stawać im okoniem. Teraz jesteśmy również członkami Unii Europejskiej. Ciągle czekam, żeby któryś z moich brytyjskich przyjaciół wyjaśnił mi, dlaczego wyjście ze Wspólnoty jest takim świetnym pomysłem. Jakoś nie mogę się doczekać.
Jest nas około pięciu milionów, co stawia nas mniej więcej na równi z Norwegią, Finlandią i Irlandią