Peter Sagan

Peter Sagan Mój świat


Скачать книгу

wyścig. Od tamtej pory minęło pięć lat, a ja straciłem tamto poczucie. Nie chodziło tylko o przetrenowanie, ale też o negocjowanie kontraktów, niepewność, presję. Wtedy też, jak gdyby w ramach potwierdzenia, że jednak nie odchodzę od zmysłów, podczas badań medycznych lekarz zespołowy w Tinkoff poinformował mnie, że znaleziono u mnie wirusa, który spowalniał mnie przez znaczną część poprzedniego sezonu. Dziękuję! Czyli nie chodziło wyłącznie o mnie. Czy w Cannondale o tym wiedzieli? Czy postanowili mnie nie informować, bo tydzień w tydzień potrzebowali mnie na starcie wyścigu na rowerze, a przecież wiedzieli, że z końcem sezonu i tak od nich odchodzę? Tego nie wiem. Możliwości są dwie: albo wiedzieli i to przede mną zataili, albo ich badania lekarskie są do dupy. Innej opcji nie widzę.

      Nadal niemal codziennie rozmawiałem z Patxim i opowiadałem mu o tym, co robię, ale dotychczasowa presja zniknęła. Musiałem tylko przebrnąć przez sezon 2015. Przecież niedługo i tak kończę karierę. Bez spiny.

*

      Zdążyłem się już przekonać, jak bardzo lubię Tour of California. Byłem tam wcześniej pięć razy i pięć razy wracałem z zieloną koszulką. Ludzie zawsze ciepło witali tam zawodników, ale nigdy nie byli nachalni. Powietrze pachniało czystością i pomarańczami. Drogi były dobre, etapy były szybkie, ale bez przesady… Czego tu nie lubić?

      Gabriele, mój menedżer jeżdżący w trasy, zawsze powtarza, że jest tam coś, co przypomina mi o Giovannim. Najwyższy podjazd tego wyścigu to wspinaczka na Mount Baldy [„Łysą Górę”]. Gabriele, dzięki! No i nie martw się tak, jestem pewien, że Lomba nigdy tego nie przeczyta.

      Oleg, Bjarne i Bobby zostali w zupełnie innym świecie, podobnie jak rozczarowania moimi występami w Paryż–Roubaix, Ronde van Vlaanderen i Mediolan–San Remo.

      Na tym wyścigu pojawił się również Mark Cavendish, i to w znakomitej formie. Popisał się typowym dla siebie wybuchowym sprintem, przypominając mi tym samym, jak słabym sprinterem byłem ja sam. Na dwóch pierwszych etapach bez problemu zostawił mnie w tyle, przez co zacząłem podejrzewać, że raczej nie powinienem spodziewać się mojej szóstej zielonej koszulki. Ale mniejsza o to. Fajnie jest mieć plan, ale gdy nic z niego nie wychodzi, trzeba szukać innych sposobów.

      Trzeci etap dookoła San Jose liczył 170 kilometrów, obejmował sześć górskich lotnych premii, do pokonania były przewyższenia o łącznej wysokości 3000 metrów. Etap zupełnie nie w moim stylu. Tym bardziej miło było zająć na nim drugie miejsce, zaraz za Łotyszem Tomsem Skujiņšem, który wygrał po długiej samotnej ucieczce.

      Nazajutrz to ja okazałem się za szybki dla Cava. Przekroczywszy linię mety, kilka razy podrzuciłem koło w górę, a potem przejechałem dłuższy fragment na jednym kole, taki byłem uradowany. Odkąd przestałem się przejmować zwycięstwami, znów zacząłem zwyciężać – przypomniałem sobie, jakie to uczucie.

      Na kolejnym etapie znów górą był Cav, a potem ja zaskoczyłem wszystkich, w tym siebie samego, wygrywając szósty etap. Sagan, zachłanny draniu, komu ty tu ściemniasz… Ktoś może sobie teraz tak pomyśleć, ale uwaga: to była indywidualna jazda na czas. W moim nowym trybie nieprzejmowania się niczym pomknąłem dziesięciokilometrową płaską trasą i nie tylko wygrałem te próbę, ale założyłem też żółtą koszulkę lidera. Nie był to mój zwyczajowy kolor, ale dziękuję, nie pogardzę.

      Ta żółta koszulka spodobała mi się do tego stopnia, że na górskim etapie z podjazdem na Mount Baldy sięgnąłem po głębokie rezerwy sił i dojechałem w pierwszej dziesiątce. Na szczycie straciłem niecałą minutę do Juliana Alaphilippe’a i wyprzedziłem takich górali jak Haimar Zubeldia czy Gesink. Alaphilippe wyprzedził mnie w generalce o dwie sekundy, ale zakładałem, że dzięki lotnym premiom na ostatnim etapie powinno być dobrze.

      Na starcie ostatniego etapu wszyscy oczekiwaliśmy na odgłos startera. To był jeden z najbardziej wyrównanych wyścigów, w jakich brałem udział. Każdy zawodnik mający szanse na triumf główkował nad tym, jak rozegrać ten etap na własną korzyść. Gdy tak staliśmy na starcie, Lomba podszedł do Cava i od niechcenia zapytał, czy zamierza walczyć na premiach lotnych o dodatkowe sekundy. Traciłem do Alaphilippe’a tylko dwie sekundy, więc Cav potwierdził, że poskromi swoje ambicje i pomoże Francuzowi w walce o zwycięstwo w generalce. Gdy tylko skończył gadać z Lombą, strzeliła mu opona! Uznałem, że to dobry omen na resztę dnia, a Lomba do końca roku wpadał w histeryczny śmiech na wspomnienie tamtej rozmowy. Trzeba przyznać, że Cav pojechał atomowo i sprintem wygrał tamten etap. Nie miałem z tym żadnego problemu, był bardzo szybki przez cały weekend. Potem nerwowo oczekiwałem na informację, czy udało mi się wyprzedzić Tylera Farrara i zająć trzecie miejsce, bo były za nie cztery sekundy premii. Gabriele jak zwykłe był pełen wiary. Powiedział, że mam się nie martwić, i miał rację. Wygrałem Tour of California.

      Niewykluczone, że był to prezent na zakończenie kariery.

      2015

      LATO

      Kilometry nakręcone w słonecznej Kalifornii i szeroki uśmiech na twarzy spowodowały, że do Park City w stanie Utah pojechałem jako zupełnie inny człowiek. Miałem tam trochę potrenować na wysokości.

      Trening na wysokości w minionych latach zawsze dużo mi dawał, ale dopiero w 2016 roku dostałem dzięki niemu prawdziwego kopa. Patxi przekonał mnie do atutów tego rozwiązania i miał absolutną rację. Do tego miałem okazję poprzebywać w takich miejscach jak Utah, Kolorado czy Sierra Nevada w Hiszpanii. Nie chodzi w tym dokładnie o trening na wysokości, ale o to, by mieszkać na dużej wysokości, gdy się trenuje. Przebywanie, a dokładniej rzecz biorąc: sen na dużej wysokości powoduje, że organizm zużywa mniej tlenu do normalnego funkcjonowania. Z jednej strony pracuje się ciężej, żeby osiągnąć te same cele, z drugiej natomiast uczy się własny organizm efektywniejszego funkcjonowania, jak najlepszego wykorzystywania dostępnych mu zasobów. To trochę tak, jak gdyby można było nauczyć silnik oszczędniejszej pracy. Trzeba jednak uważać, żeby się nie przetrenować. Jeśli ktoś przesadzi, potem będzie potrzebował długiego czasu na powrót do formy. Trening na wysokości pod okiem Patxiego uważam za najbezpieczniejszy, bo to absolutny ekspert, zna się na tym lepiej niż większość ludzi na świecie, ale to nie przeszkadza mu mnie słuchać i wierzyć, że gdy mówię dość, to znaczy, że mam dość.

      Wiele osób mówi: „Śpij wysoko, trenuj nisko”, ale moim zdaniem ten drugi element ma mniejsze znaczenie. Dopóki trenuję, nie robi mi większej różnicy, czy robię to w okolicach szczytu, czy raczej u podnóża góry. W Hiszpanii przez większość dni śpimy wyżej, niż trenujemy, ale to głównie dlatego, że na górze jest cholernie zimno, drogi są oblodzone, a do tego w weekendy na tamtejszych trasach zaczyna gwałtownie przybywać samochodów wiozących narciarzy. Przy okazji Sierra Nevada to obszar, który sprzyja takiemu rozwiązaniu, bo to po prostu jedno wielkie wyniesienie pośrodku równiny. W związku z tym wskakujemy rano do samochodów i jedziemy na dół do Grenady, by tam potrenować. Ćwiczymy między innymi drużynową jazdę na czas na nowych rowerach, więc spokój na drogach i dobra pogoda są bardzo ważne w tego typu treningu technicznym, ale sporo też po prostu jeździmy. Gdy pogoda jest akurat ładna, czasami wracamy na górę rowerami, żeby się trochę powspinać. To około 30-kilometrowy odcinek, a w sobotę i w niedzielę na drogach robi się spory ruch. W sumie nic dziwnego, skoro z plaży w Motril, na której jest około 20 stopni Celsjusza, po dwóch godzinach jazdy można już szusować na nartach. Gdy w górach jest akurat mglisto, przekonujemy Patxiego, że najlepiej byłoby potrenować na szosie biegnącej wzdłuż plaży. Należy do nowego pokolenia szkoleniowców, które woli jeździć ze swoimi zawodnikami rowerem, a nie siedzieć w samochodzie i wykrzykiwać polecenia, więc on sam nigdy nie ma nic przeciwko takiemu treningowi. Kawa. Piwo. Bez spiny.

      W Utah nie ma co prawda plaż, ale panuje tam jakaś luźna atmosfera Zachodniego Wybrzeża, która