Marek Stelar

Blask


Скачать книгу

z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Z korytarza do środka wniknął zapach gorącego mleka. Zapadła cisza. Agata usiadła na krzesełku przy łóżku i popatrzyła ojcu w twarz. Drugą martwą twarz, jaką widziała w ciągu ostatnich kilku dni. Przez chwilę ogarnęły ją wyrzuty sumienia, że tak naprawdę śmierć Dżesiki zabolała ją o wiele bardziej niż śmierć własnego ojca. Zniknęły, kiedy uzmysłowiła sobie dlaczego. Na łóżku przed nią leżał ktoś obcy; ktoś, z kim łączyły ją tylko wspólne geny. Wyłącznie biologia. Taka była prawda. Było jej żal wyłącznie dlatego, że umarł człowiek. Po prostu.

      Wstała. Wyłączyła klimatyzator i uchyliła okno. Dzień dopiero się zaczynał, ale już było upalnie, mimo to wolała świeże, ciepłe powietrze od przesyconego zawartością wkładki zapachowej chłodu urządzenia. Podeszła do biurka, przy którym ojciec nie siedział już od kilku miesięcy. Zajrzała do szuflady. Krzyżówki sprzed roku, kiedy jeszcze mieli nadzieję, że wysiłek umysłowy spowolni chorobę. Ołówek. I metalowe pudełko po wedlowskich pralinach z pomnikowym Chopinem w dramatycznej pozie na wieczku. Pamiętała, że kiedy przewoziła ojca do domu opieki, miał je ze sobą. Ściskał kurczowo, jak najcenniejszy skarb, i nie chciał powiedzieć, co w nim jest. Uszanowała to. To była jego sprawa. Poprosiła tylko Justynę, żeby sprawdziła, kiedy będzie spał, czy w środku nie ma niczego niebezpiecznego. Nie było; twierdziła, że są w nim tylko jakieś papiery. Potem Agata zapomniała o metalowym pudełku, wiedziała tylko, że nie ma go w biurku, do którego zaglądała od czasu do czasu.

      Usiadła przy nim i położyła pudełko przed sobą, a potem otworzyła i zajrzała do środka. Zdziwiła się trochę, znajdując dwa stare dowody osobiste. Okładki zapakowanych w pożółkłe ze starości foliowe torebki zielonych książeczek zdobiły orły bez korony i napisy „Polska Rzeczpospolita Ludowa”. Nie miały obciętych narożników ani nie były przedziurkowane, co mogło świadczyć o tym, że najprawdopodobniej nie były urzędowo kasowane przy wymianie na nowe. Agata wyjęła je z torebek i otworzyła jeden, potem drugi. Były wydane w latach siedemdziesiątych i należały do młodych kobiet. Magdalena Joanna Czaban i Danuta Wyraj. Dwie krótkowłose dziewczyny, patrzące na nią wesoło z czarno-białych fotografii. Ani nazwiska, ani twarze kobiet nic Agacie nie mówiły. Nie kojarzyła ich z dzieciństwa. Kochanki ojca? Przejrzała dalsze strony, zwracając uwagę na wpisy w rubrykach „miejsce zatrudnienia” i „adres zameldowania”. Jedna mieszkała przy Obrońców Stalingradu i pracowała w zakładach odzieżowych Odra, druga była ze Stargardu, wtedy jeszcze Szczecińskiego, i wyglądało na to, że nigdzie nie pracowała, co było dziwne, zważywszy na nakazy pracy wydawane za komuny po zakończeniu edukacji. Może studiowała? Obok dowodów było kilkanaście złożonych we czworo karteczek. Wzięła jedną, rozłożyła i ujrzała napisane długopisem w ogóle nieprzypominające liter robaczki, jakie ojciec z trudem cyzelował już w późniejszej fazie choroby. Sięgnęła głębiej i wyciągnęła kolejną kartkę. Była pożółkła ze starości. Rozłożyła ją i jej oczom ukazał się wyraźny napis: Frank Warnke. Poznała charakter pisma ojca. Litery były już lekko rozedrgane, więc musiał to napisać kilka lat temu, kiedy zauważyli pierwsze objawy: lekkie drżenie rąk. Na kolejnych kilku karteczkach było napisane dokładnie to samo. Na innych prawie dokładnie. Niemieckie imię i nazwisko przybierało różne formy, w miarę postępu choroby. Prażmowska zdała sobie sprawę, po co ojciec to robił. Żeby nie zapomnieć. A w zasadzie, by móc sobie przypomnieć. To nie miało sensu, zważywszy na charakter chorób otępiennych, ale chory o tym nie wie. Na tych bielszych karteluszkach różnych rozmiarów, powyrywanych z jakichś notesów albo z zeszytu, imię i nazwisko zaczynały się zmieniać. Fran Wanke, Franek Wranke, Ffffa Wrrrrek, potem litery przypominały już wprawki w pisaniu czynione przez kilkuletnie dziecko. Aż wreszcie zaczynały wyglądać jak bazgroły dwulatka. Kilka ostatnich, złożonych nierówno, było już pustych.

      W filmach w takich pudełkach zwykle znajdowano na przykład maleńkiego konika zrobionego przez dziecko trzy dekady wcześniej. Albo rysunek. Zasuszony kwiatek dany lata temu. Przedmiot, który sugerował, że ojciec albo matka, którzy przez całe życie nie dali dziecku niczego dobrego, tak naprawdę mieli tylko kłopoty z wyrażaniem uczuć, które jednak w nich drzemały. W pudełku, które Agata trzymała w rękach, nie było ani konika, ani laurki, ani koralików z literkami ułożonymi w słowo „tata”, które zrobiła w przedszkolu i dała mu, kiedy miała sześć lat. W metalowym pudełku po czekoladkach oprócz dwóch dowodów i sterty karteluszków nie było niczego więcej.

      Agata drgnęła, kiedy nagle otworzyły się drzwi. Odstęp między cichym pukaniem a ich otwarciem był tak krótki, że nie zdążyła nawet nic powiedzieć. Justyna zajrzała do pokoju i szepnęła:

      – Panowie już są.

      Otworzyła drzwi szerzej i do środka weszło dwóch mężczyzn w garniturach. Jeden niósł w pionie metalowe nosze, drugi mały pakunek, który okazał się czymś na kształt pokrowca na suknię. Był szary i długi na dwa metry. Człowiek z noszami położył je na podłodze, a drugi rozpostarł na nich worek na ciało, otwierając zamek błyskawiczny. Przenieśli ojca, zakryli połami worka i zasunęli suwak. Agata patrzyła, jak ojciec znika w szarym całunie. Wszystko odbyło się sprawnie i bez słowa. Minutę później były już w pokoju same: ona i Justyna.

      Agata wzięła do ręki pudełko i zapytała:

      – To było w biurku. Widziałaś?

      – Tak, przełożyłam kilka tygodni temu. Trzymał to zwykle pod poduszką. Kiedy po zmianie pościeli chowałam do szufladki, to sięgał do niej z łóżka i wyciągał z powrotem. Ale jak przestał się ruszać, to już nie wyciągał. Nie miał jak i chyba po prostu o nim zapomniał. – Zmarszczyła brwi. – Rozmawiałyśmy kiedyś o tym pudełku, o ile dobrze pamiętam? Kazałaś sprawdzić, czy nie ma w nim ostrych rzeczy?

      – Zgadza się. – Agata machnęła ręką. – Po prostu dawno go nie widziałam i jakoś mi umknęło. To co, trzeba uregulować kilka spraw?

      Uśmiech Justyny znów był smutny.

      – Wiesz, co kiedyś powiedział, kiedy zmieniałam mu pieluchę?

      – No?

      – To było z półtora roku temu, jeszcze miał takie przebłyski. Złapał mnie za rękę, spojrzał przytomniej i wyszeptał: „Nie zasługiwałem na nikogo, na nią też, ale zawsze ją chroniłem”. To chyba o tobie, co?

      – Nie wiem. Może o mnie, a może o matce. Tylko dlaczego nie powiedział tego mnie?

      – Nie mam pojęcia. Wiem, że wasze relacje były nie za ciekawe, ale szkoda. I taty, i ciebie. A najbardziej tego, że nie będziesz już przyjeżdżać…

      Agata objęła ją.

      – Życie, moja droga. Kto wie, może ja tu też trafię i będziesz się mną opiekować? Chociaż kto niby miałby mnie tu oddać? – Roześmiała się niespodziewanie. – Wyląduję w DPS-sie. Jak nic.

      Justyna parsknęła cichym śmiechem. Mogła sobie na to pozwolić, bo wiedziała przecież, co łączy, a właściwie co nie łączy Agatę z jej ojcem. Objęte wpół, przybrały poważny wyraz twarzy i poszły do gabinetu dyrektora.

* * *

      Rozprawę odroczono ze względu na niestawienie się powoda na wezwanie. Agata wyszła z sądu na rozpaloną słońcem ulicę. W samochodzie było jeszcze gorzej, wręcz nie dało się oddychać. Opuściła szyby, przewietrzyła wnętrze auta, nastawiła klimatyzację na szesnaście stopni i pojechała na Łokietka, do kancelarii, przez całą drogę nie mogąc się doczekać chłodu ścian starej kamienicy. Po drodze zadzwoniła do zakładu pogrzebowego. Pogrzeb miał się odbyć w piątek, bez udziału księdza. Stosunek do Boga i Kościoła katolickiego był