Дэн Браун

Inferno


Скачать книгу

uda im się przedostać do ogrodów i przemierzyć je pieszo, dotrą do starówki, omijając Bramę Rzymską. To powinno być łatwe – ogrody były ogromne i roiło się w nich od doskonałych kryjówek – zagajników, labiryntów, grot, nimfeów. Co jeszcze ważniejsze, wiodły do pałacu Pitti, kamiennej budowli, ongiś głównej siedziby rodu Medyceuszy, której sto czterdzieści komnat po dziś dzień przyciąga tłumy turystów odwiedzających Florencję.

      Jeśli do niego dotrzemy, pomyślał Robert, znajdziemy się o rzut kamieniem od mostu prowadzącego na starówkę.

      Najspokojniej jak umiał wskazał na mur dzielący teren uczelni od ogrodów.

      – Jak możemy się tam dostać? – zapytał. – Chciałbym pokazać to miejsce siostrze, zanim zaczniemy zwiedzanie szkoły. – Wytatuowany chłopak pokręcił głową.

      – Nie dostaniecie się do ogrodów z tego miejsca. Wejście jest daleko stąd, przy pałacu Pitti. Trzeba przejechać przez Bramę Rzymską i okrążyć cały teren.

      – Pieprzenie – burknęła Sienna.

      Wszyscy spojrzeli na nią ze zdumieniem, Langdon też.

      – Dajcie spokój – rzuciła, uśmiechając się nieśmiało i  poprawiając blond kucyk. – Chcecie mi powiedzieć, że nie zakradacie się do ogrodów na skręta albo szybki numerek?

      Młodzi spojrzeli po sobie i wybuchnęli śmiechem.

      Wytatuowany chłopak wyglądał teraz na totalnie zawojowanego.

      – Pani zdecydowanie powinna tutaj uczyć – stwierdził. Zaprowadził Siennę do narożnika jednego z budynków i wskazał na znajdujący się na jego tyłach parking. – Widzi pani tę szopę po lewej? Za nią znajduje się stara platforma. Dzięki niej dostanie się pani na dach, a stamtąd wystarczy zeskoczyć na ziemię po drugiej stronie muru.

      Sienna nie czekała, aż chłopak skończy mówić. Ruszyła przed siebie, rzuciwszy Langdonowi protekcjonalne spojrzenie.

      – Chodź, Bob, braciszku. Chyba że jesteś już za stary na skakanie przez płoty?

      Rozdział 22

      Siwowłosa kobieta oparła głowę o kuloodporną szybę furgonetki i przymknęła oczy. Miała wrażenie, że świat wokół niej zawirował. Środki, które jej podano, powodowały zawroty głowy.

      Potrzebuję pomocy medycznej, pomyślała.

      Siedzący obok niej uzbrojony strażnik otrzymał jednak inne rozkazy: miał ignorować jej prośby i potrzeby do zakończenia misji. Które to zakończenie – sądząc po panującym wokół hałasie i zamieszaniu – wciąż było bardzo odległe.

      Tymczasem zawroty głowy przybierały na sile, w dodatku kobieta zaczynała mieć problemy z oddychaniem. Walcząc z  ogarniającą ją kolejną falą mdłości, zastanawiała się, jakie zrządzenie losu sprawiło, że trafiła w to okropne miejsce. W obecnym stanie nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na tak skomplikowane pytanie, pamiętała jednak doskonale, gdzie to się zaczęło.

      Nowy Jork.

      Dwa lata temu.

      Poleciała na Manhattan z Genewy, gdzie od niemal dekady pracowała na prestiżowym stanowisku dyrektora generalnego Światowej Organizacji Zdrowia. Jako specjalistkę chorób zakaźnych i epidemiologa zaproszono ją do poprowadzenia wykładu na temat zagrożeń w krajach Trzeciego Świata na forum ONZ. Jej wystąpienie miało optymistyczny wydźwięk: przedstawiła kilka już istniejących systemów wczesnego ostrzegania, a także plany leczenia opracowywane przez Światową Organizację Zdrowia i inne agendy. Nagrodzono ją owacjami na stojąco.

      Po wykładzie, gdy gawędziła niezobowiązująco z kilkoma akademikami, podszedł do niej wysokiej rangi urzędnik ONZ, który bezpardonowo przerwał im rozmowę.

      – Doktor Sinskey, właśnie otrzymaliśmy informację z Rady Spraw Zagranicznych. Ktoś chciałby zamienić z panią kilka słów. Samochód czeka na zewnątrz.

      Zaskoczona doktor Elizabeth Sinskey przeprosiła dotychczasowych rozmówców i wsiadła do limuzyny, która pomknęła Pierwszą Aleją. W czasie jazdy kobieta poczuła pierwsze ukłucie zdenerwowania.

      Rada Spraw Zagranicznych?

      Elizabeth Sinskey, jak chyba każdy w jej branży, słyszała sporo pogłosek na temat tej organizacji.

      Założona w latach dwudziestych minionego stulecia Rada Spraw Zagranicznych była początkowo prywatnym think tankiem, a w jej szeregach można było znaleźć takie osobistości, jak sekretarze stanu, prezydenci, szefowie CIA, senatorzy, sędziowie oraz potomkowie najsłynniejszych rodzin, nie wyłączając Morganów, Rothschildów i Rockefellerów. Obecność najwybitniejszych myślicieli i polityków sprawiła, że Rada Spraw Zagranicznych cieszyła się reputacją najbardziej wpływowej prywatnej organizacji świata.

      Elizabeth piastująca stanowisko szefowej Światowej Organizacji Zdrowia miała spore doświadczenie w kontaktach towarzyskich z możnymi tego świata. Długi staż w WHO, w połączeniu z  naturalną otwartością, zjednały jej także przychylność prasy – jeden z magazynów umieścił ją nawet ostatnio w czołowej dwudziestce najbardziej wpływowych postaci współczesnego świata. Pod jej zdjęciem znalazł się podpis: „Oblicze światowego zdrowia”, co wydało jej się niezwykle ironiczne, zważywszy na to, jak chorowitym dzieckiem była.

      Cierpiąc na poważną astmę już w wieku sześciu lat, zażywała spore dawki nowego obiecującego leku – pierwszego ze znanych kortykosterydów – który poprawił jej stan zdrowia w  niesamowitym tempie. Niestety niespodziewane efekty uboczne tego leku dały o sobie znać wiele lat później, w okresie dojrzewania płciowego… Elizabeth nie miesiączkowała do dnia dzisiejszego. Nigdy też nie zapomniała tragicznego dla niej momentu, gdy w wieku lat dziewiętnastu trafiła do gabinetu lekarskiego, w którym poinformowano ją, że jej system rozrodczy uległ nieodwracalnemu uszkodzeniu.

      Elizabeth Sinskey nie mogła mieć dzieci.

      Czas zaleczy tę pustkę, zapewniał ją lekarz, jednakże wraz z upływem lat smutek i gniew tylko w niej narastały. Co gorsze, leki, które odebrały jej możliwość posiadania potomstwa, nie zdołały stłumić instynktu macierzyńskiego. Przez wiele dziesięcioleci musiała zwalczać w sobie nieosiągalne marzenie. Nawet dzisiaj, w wieku sześćdziesięciu jeden lat, czuła okropną pustkę w sercu za każdym razem, gdy widziała matkę z oseskiem na ręku.

      – Już dojeżdżamy, pani doktor – poinformował ją kierowca limuzyny.

      Elizabeth przyczesała długie, kręcone siwe włosy i  sprawdziła stan makijażu w lusterku. Moment później wóz zatrzymał się, a szofer pomógł jej wysiąść w bogatszej części Manhattanu.

      – Będę tu czekał na panią – obiecał. – Pojedziemy prosto na lotnisko, gdy będzie pani gotowa.

      Nowojorska siedziba Rady Spraw Zagranicznych mieściła się w skromnym neoklasycystycznym budynku na skrzyżowaniu Park Avenue i Sześćdziesiątej Ósmej Ulicy. Wcześniej był to dom magnata naftowego ze Standard Oil. Fasada zlewała się z równie bogatym otoczeniem. Patrząc na nią, nie sposób było się domyślić, co kryją te mury.

      – Doktor Sinskey – powitała ją korpulentna recepcjonistka – tędy proszę. On już czeka na panią.

      On, czyli kto?

      Elizabeth poszła za recepcjonistką w głąb pięknego korytarza aż do zamkniętych drzwi, w które jej przewodniczka zapukała, by otworzywszy zaraz masywne skrzydło, odsunąć się na bok i  uprzejmym gestem zaprosić gościa do środka.

      Elizabeth przekroczyła próg i usłyszała za plecami trzask zamykanych drzwi.

      Niewielką, tonącą w półmroku salę konferencyjną oświetlał wyłącznie blask bijący z włączonego