Thomas Harris

Milczenie owiec


Скачать книгу

wojskowe: trzy hektary niskich, długich baraków, poprzedzielanych ścianami przeciwpożarowymi na pomieszczenia wielkości obszernego garażu, każde z żaluzjowymi, otwieranymi do góry drzwiami. Opłaty nie były wygórowane i niektórzy przechowywali tu rzeczy przez całe lata. Magazynów dobrze strzeżono.

      Teren otoczony był dwoma ogrodzeniami z wysokiej siatki, pomiędzy nimi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę biegały psy.

      Pod drzwiami boksu numer 31, w którym przechowywano rzeczy Raspaila, piętrzyła się dwudziestocentymetrowa sterta mokrych liści, papierowych kubków i innych śmieci. Po obu stronach drzwi zamocowane były potężne kłódki. Skobel z lewej strony był opieczętowany. Everett Yow pochylił się nad nim z wyraźnym wysiłkiem. Clarice trzymała parasol i rozświetlała latarką zapadające wcześnie ciemności.

      – Nie wydaje mi się, żeby ktoś to otwierał od czasu, kiedy byłem tutaj pięć lat temu – powiedział Yow. – Na plastiku widać odcisk mojej pieczęci notarialnej. Nie miałem wtedy pojęcia, że krewni okażą się tak nieprzejednani i że sprawa będzie się wlokła tyle lat.

      Teraz Yow przytrzymał parasol i latarkę, a dziewczyna zrobiła zdjęcie kłódki i pieczęci.

      – Raspail wynajmował kawalerkę w centrum. Zlikwidowałem ją, żeby zaoszczędzić na komornym. Kazałem przewieźć tutaj umeblowanie i umieściłem je razem z samochodem i innymi rzeczami, które już tu się znajdowały. Przywieźliśmy pianino, książki, nuty, łóżko, chyba nic więcej.

      Yow próbował obrócić klucz w kłódce.

      – Zamek mógł zamarznąć. Ten w każdym razie w ogóle się nie obraca. – Pochylony mężczyzna z trudem oddychał. Kiedy chciał przykucnąć, coś chrupnęło mu w kolanach.

      Clarice stwierdziła z satysfakcją, że duże chromowane kłódki są typu American Standard. Wyglądały imponująco, ale wiedziała, że można z nich łatwo usunąć miedziany korpus zamka za pomocą młotka i śrubokrętu. Kiedy była dzieckiem, ojciec pokazywał jej, jak robią to włamywacze. Problem polegał na tym, skąd wziąć młotek i śrubokręt; nie miała nawet narzędzi samochodowych, które zostały w jej starym pinto.

      Pogrzebała w torebce i wyciągnęła spray do rozmrażania zamków.

      – Może odpocznie pan chwilę w swoim samochodzie, panie Yow. Zagrzeje się pan, a ja tymczasem spróbuję coś z tym zrobić. Proszę zabrać parasol, prawie nie pada.

      Clarice podjechała służbowym plymouthem pod same drzwi i oświetliła je reflektorami. Wyciągnęła bagnet do mierzenia poziomu oleju i wpuściła parę kropli do dziurek od klucza, a potem prysnęła w nie sprayem, żeby rozcieńczyć olej. Yow uśmiechał się do niej i kiwał z samochodu. Cieszyła się, że Yow okazał się człowiekiem inteligentnym: mogła spokojnie wykonywać to, co do niej należało, a on nie czuł się wyalienowany.

      Zapadł zmrok. W świetle reflektorów plymoutha czuła się jak na tarczy strzelniczej. Samochód był na chodzie, koło ucha piszczał jej pasek klinowy. Nie gasząc silnika, zamknęła plymoutha na klucz. Pan Yow wydawał się co prawda nieszkodliwy, ale nie widziała powodu, żeby wystawiać się na niebezpieczeństwo rozpłaszczenia o drzwi garażu.

      Kłódka odskoczyła jej w ręku niczym żaba. Była ciężka i powalana olejem. Z drugą poszło łatwiej, olej miał czas spłynąć.

      Drzwi nie dawały się podnieść. Clarice ciągnęła uchwyt do góry, aż zobaczyła wszystkie gwiazdy. Yow chciał pomóc, ale jego przepuklina i mały nieporęczny uchwyt drzwi uniemożliwiły to.

      – Moglibyśmy przyjechać tu w przyszłym tygodniu z moim synem albo jakimiś robotnikami – zasugerował pan Yow. – Chciałbym wrócić wcześniej do domu.

      Clarice nie była wcale pewna, czy kiedykolwiek znajdzie się jeszcze w tym miejscu. Zamiast wysyłać ją ponownie, Crawford podniesie po prostu słuchawkę telefonu i przyśle tu kogoś z biura terenowego w Baltimore.

      – Postaram się szybko z tym uporać, proszę pana. Czy ma pan podnośnik w samochodzie?

      Wsunąwszy podnośnik pod drzwi, dziewczyna stanęła na jego drugim końcu. Za dźwignię posłużył jej uchwyt urządzenia. Drzwi zaskrzypiały potwornie i podniosły się o centymetr. W środku wyginały się lekko ku górze. Centymetr po centymetrze podnosiły się, aż w końcu mogła wepchnąć pod nie koło zapasowe, żeby nie opadły. Tuż przy pionowych szynach, w których drzwi były osadzone, podstawiła oba podnośniki: notariusza i swój.

      Podciągając je na zmianę, raz z jednej, raz z drugiej strony, uniosła drzwi na wysokość czterdziestu centymetrów. Tam ostatecznie się zaklinowały i nawet kiedy całym ciężarem uwiesiła się na korbce, nie chciały drgnąć ani o milimetr.

      Pan Yow podszedł, żeby razem z nią zerknąć do środka. Mógł się pochylić tylko na kilka sekund.

      – Śmierdzi myszami – powiedział. – Zapewniano mnie, że stosuje się tu trutki przeciw gryzoniom. Jest o tym mowa w kontrakcie. Twierdzili, że gryzoni się tutaj nie spotyka. Ale ja je wyraźnie słyszę, pani chyba także?

      – Słyszę – odparła. W świetle latarki widziała ustawione w stosy kartony i szeroką oponę samochodową z dużym białym pasem z boku. Opona była nienapompowana.

      Cofnęła trochę plymoutha, jego reflektory oświetliły teraz dolną część boksu. Wyjęła z samochodu gumowy dywanik.

      – Chce pani tam wejść, pani inspektor?

      – Muszę rzucić na to okiem, mecenasie.

      Wyjął z kieszeni chusteczkę.

      – Proszę obwiązać sobie ręce przy mankietach, i to ściśle, żeby myszy nie wślizgnęły się do rękawów.

      – Dziękuję panu, to świetny pomysł. Gdyby drzwi przypadkiem opadły, cha, cha, albo zdarzyło się coś innego, niech pan będzie tak dobry i zadzwoni pod ten numer. To nasze biuro w Baltimore. Wiedzą, że jestem tutaj z panem, i będą się niepokoić, jeśli za jakiś czas się nie odezwę. Czy wszystko jasne?

      – Ależ oczywiście. Gdyby coś się stało, zadzwonię. – Dał jej kluczyki od packarda.

      Clarice Starling rzuciła gumowy dywanik na wilgotną ziemię przed drzwiami i położyła się na nim na wznak. Dłonią, w której trzymała foliowe torebki na dowody rzeczowe, osłaniała obiektyw aparatu fotograficznego. Nadgarstki miała ciasno obwiązane, jeden chusteczką swoją, drugi – darowaną przez notariusza. Na twarz spadło jej kilka kropel deszczu, w nozdrza uderzył silny odór myszy zmieszany z pleśnią. Całkiem absurdalnie stanęła jej przed oczyma łacińska maksyma.

      Pierwszego dnia zajęć instruktor kryminalistyki zapisał na tablicy maksymę rzymskiego lekarza: Primum non nocere. Po pierwsze, nie szkodzić.

      Nie powiedziałby tego w garażu pełnym pieprzonych myszy. Potem usłyszała nagle głos swego ojca, który mówił do niej z dłonią opartą na ramieniu brata: „Jeśli nie przestaniesz piszczeć, Clarice, możesz wracać do domu, nie będziemy się dalej bawić”.

      Zapięła pod samą szyją guzik bluzki, skuliła ramiona i prześlizgnęła się pod drzwiami.

      Znajdowała się pod tylną częścią packarda. Stał po lewej stronie magazynu, prawie dotykając ściany. Po prawej, jedne na drugich, wysoko, poustawiane były kartonowe pudła. Wypełniały całą przestrzeń obok samochodu. Clarice doczołgała się na plecach aż do miejsca, w którym udało jej się wystawić głowę. Między samochodem i pudłami znajdowała się tu wąska szczelina. Puściła snop światła na ścianę z tektury. W skrawku wolnej przestrzeni gęsto było od pajęczyn. Większość utkały krzyżaki, w pajęczynach tkwiły małe, wyschnięte, owinięte oprzędem zwłoki owadów.

      Jedynym