pokryte szpachlówką, które nazywał skrobakiem, a także jedno z rozdwojonym końcem, które jak powiedział, nazywało się żłobak. Mówił o tych narzędziach ściszonym głosem i wcale na nas nie patrzył, tylko na same narzędzia, przejeżdżając po nich palcem albo też sprawdzając, czy są ostre, delikatną poduszeczką kciuka. Na jego czole pogłębiała się pojedyncza pionowa bruzda, a pośrodku suchej twarzy wilgotniały wargi.
Przez cały ten czas Cecilia nie ruszyła się ze swojego stołka.
Ucieszyliśmy się, gdy pojawił się Joe Debilek. Przyprowadziła go jego matka, trzymając pod rękę, ubranego w workowate bermudy i niebieską czapkę baseballową i jak zawsze szczerzącego zęby w uśmiechu charakterystycznym dla wszystkich mongoloidów. Do nadgarstka miał przywiązane czerwoną wstążką zaproszenie, co oznaczało, że siostry Lisbon przeliterowały jego imię, podobnie jak i nasze, i mruczał coś pod nosem swoimi luźnymi wargami nad ogromną szczęką, patrząc na nas malutkimi oczami Japończyka, pod którymi widać było gładkie policzki ogolone przez jego braci. Nikt nie znał dokładnego wieku Joego Debilka, ale od kiedy tylko pamiętaliśmy, zawsze miał baczki. Jego bracia golili go na werandzie, krzycząc na niego, aby siedział spokojnie, i powtarzając, że jeśli poderżną mu gardło, to nie będzie ich wina, a Joe w tym czasie bielał na twarzy i nieruchomiał jak jaszczurka. Wiedzieliśmy również, że debile nie żyją zbyt długo i szybciej się starzeją niż inni ludzie, a to tłumaczyło siwe włosy wystające spod baseballowej czapki Joego. Jako dzieci spodziewaliśmy się, że Joe Debilek umrze, zanim dorośniemy, ale teraz my byliśmy już nastolatkami, a Joe nadal był dzieckiem.
Po jego przybyciu mogliśmy pokazać siostrom Lisbon wszystko, co o nim wiedzieliśmy, jak ruszał uszami, gdy podrapało się go w podbródek, jak mógł tylko powiedzieć „reszka”, gdy podrzucaliśmy monetę, ponieważ „orzeł” był zbyt skomplikowanym słowem i nawet gdy prosiliśmy go: – Joe, spróbuj powiedzieć orzeł – on zawsze mówił – Reszka! – myśląc, że za każdym razem wygrywa, a my nie wyprowadzaliśmy go z błędu. Nakłoniliśmy go, żeby zaśpiewał piosenkę, którą zawsze śpiewał, piosenkę, której nauczył go pan Eugene. Śpiewał: – Małpki ogonków nie mają w Sambo Wango, małpki ogonków nie mają w Sambo Wango, małpki ogonków nie mają, wieloryby im je odgryzają – a my klaskaliśmy, siostry klaskały, Lux klaskała i oparła się o Joego Debilka, który był zbyt tępy, aby to docenić.
Impreza dopiero zaczynała się rozkręcać, gdy Cecilia zsunęła się ze swojego stołka i podeszła do matki. Bawiąc się bransoletkami na lewej ręce, zapytała, czy może wyjść. To była jedyna chwila, gdy słyszeliśmy jej głos, i byliśmy zdumieni jego dojrzałym brzmieniem. Cecilia mówiła jak osoba stara i bardzo zmęczona. Poruszała bransoletkami, aż w końcu pani Lisbon powiedziała:
– Jeśli tego chcesz, Cecilio. Ale zadaliśmy sobie tyle trudu, żeby zorganizować ci to przyjęcie.
Cecilia wciąż szarpała bransoletki, aż taśma się oderwała. W tym momencie znieruchomiała. Pani Lisbon powiedziała:
– W porządku. W takim razie idź na górę. Będziemy się bawić bez ciebie.
Natychmiast po uzyskaniu zgody nastolatka ruszyła w kierunku schodów. Szła z opuszczoną głową, poruszając się w swoim osobistym zapamiętaniu, ze słonecznikowymi oczami utkwionymi w ciężar swego życia, jakiego my mieliśmy nigdy nie zrozumieć. Wspięła się po schodach do kuchni, zamknęła za sobą drzwi i podążała dalej przez korytarz na górze. Słyszeliśmy jej kroki dokładnie nad naszymi głowami. W połowie schodów prowadzących na piętro kroki umilkły, ale już trzydzieści sekund później usłyszeliśmy wilgotny dźwięk, z jakim jej ciało upadło na płot biegnący wzdłuż domu. Najpierw dobiegł nas szum wiatru, szelest, który jak zgodziliśmy się później, musiała wywołać jej suknia ślubna wypełniająca się powietrzem. To trwało bardzo krótko. Ludzkie ciało spada bardzo szybko. Jedno było ważne – fakt, że człowiek nagle nabiera całkowicie fizycznych właściwości, spadając z szybkością głazu. Nie miało znaczenia, czy podczas lotu w jej umyśle wciąż jeszcze były jakieś przebłyski świadomości albo czy żałowała swojego czynu, czy też czy miała czas, aby skoncentrować się na zbliżających się do niej ostrzach prętów. Jej umysł już nie istniał w żaden znaczący sposób. Szum wiatru wzmógł się na moment, a zaraz potem wstrząsnęło nami ciężkie, głuche uderzenie, niczym dźwięk pękającego arbuza; i przez tę chwilę wszyscy znieruchomieli, skupieni, jakby wsłuchując się w orkiestrę, z przechylonymi głowami, nadstawiając ucha, jeszcze nie wierząc. W tym momencie pani Lisbon, jakby nikogo przy niej nie było, powiedziała:
– O Boże.
Pan Lisbon pobiegł na górę. Pani Lisbon wbiegła na schody i zatrzymała się, chwytając się poręczy. Widzieliśmy jej sylwetkę na schodach, grube nogi, wielkie pochylone plecy, ogromną głowę znieruchomiałą w przerażeniu, wypełnione światłem okulary wystające w przestrzeń. Zajmowała większą część schodów i nie bardzo wiedzieliśmy, jak ją obejść, ruszyliśmy dopiero, gdy zrobiły to dziewczyny. Wtedy i my przecisnęliśmy się obok niej. Doszliśmy do kuchni. Przez okno widzieliśmy pana Lisbona stojącego w krzakach. Kiedy wyszliśmy przez główne drzwi, zobaczyliśmy, że trzyma Cecilię, jedną rękę włożywszy pod jej szyję, a drugą pod kolana. Próbował podnieść ją z ostrza, które przebiło jej lewą pierś, przeszło przez jej niepojęte serce, rozdzieliło dwa kręgi, nie niszcząc żadnego, i wyszło przez plecy, rozdzierając suknię i ponownie wychodząc na powietrze. Ostrze przeszło tak szybko, że nie było na nim śladu krwi. Było idealnie czyste, a Cecilia po prostu wyglądała, jakby balansowała na tyczce, jak gimnastyczka. Trzepocząca sukienka tylko wzmagała ten cyrkowy efekt. Pan Lisbon nadal starał się ją podnieść, delikatnie, ale nawet w naszej ignorancji wiedzieliśmy, że to było beznadziejne i że pomimo otwartych oczu Cecilii i jej wciąż jeszcze zaciskających się i otwierających ust, jak u ryby złapanej na wędkę, to już tylko nerwy dawały o sobie znać, bo w końcu udało się jej, za drugim razem, wyrwać z tego świata.
Rozdział drugi
Już za pierwszym razem nie rozumieliśmy, dlaczego Cecilia targnęła się na swoje życie, a jeszcze mniej wiedzieliśmy, gdy zrobiła to po raz drugi. W jej pamiętniku, zbadanym przez policję w ramach rutynowych działań dochodzeniowych, nie znaleziono potwierdzenia podejrzeń o nieodwzajemnionej miłości. Nazwisko Dominica Palazzolo tylko raz pojawiło się w tym malutkim dzienniczku z papieru ryżowego, iluminowanym kolorowymi flamastrami, aby wyglądał jak brewiarz czy średniowieczna biblia. Strony pokryte były miniaturowymi rysunkami. Prymitywne aniołki nurkowały z górnych marginesów lub ocierały swe skrzydła o niezliczone akapity. Złotowłose panny roniły błękitne jak morze łzy na grzbiet książeczki. Wokół (wyciętego i wklejonego) artykułu z gazety, opisującego listę nowych gatunków zagrożonych wyginięciem, wieloryby w kolorze winogron wypuszczały fontanny krwi. Sześcioro piskląt krzyczało z rozbitych skorupek przy wpisie zrobionym na Wielkanoc. Cecilia zapełniła strony mnóstwem kolorów i zakrętasów, drabin z gier planszowych i pasiastych koniczynek, a wpis o Dominicu brzmiał następująco: „Dzisiaj Palazzolo skoczył z dachu dla tej bogatej suki, Porter. Jak można być tak głupim?”.
Znowu zobaczyliśmy tych samych sanitariuszy, chociaż rozpoznaliśmy ich dopiero po chwili. Powodowani częściowo strachem, a częściowo uprzejmością, przeszliśmy na drugą stronę ulicy i usiedliśmy na masce oldsmobile’a pana Larsona. Gdy opuszczaliśmy dom, nikt z nas nie odezwał się słowem, jedynie Valentine Stamarowski zawołał przez trawnik:
– Dziękujemy za przyjęcie.
Pan Lisbon przez cały ten czas tonął po pas w krzakach, a jego plecy poruszały się gwałtownie, jakby starał się podnieść i zdjąć Cecilię z płotu, albo jakby łkał. Pani Lisbon poleciła dziewczętom stojącym na werandzie odwrócić się w stronę domu.