się w język. Ostatnią rzeczą, na którą mógł sobie pozwolić, było krytykowanie szefowej, senator Susan Robbins ze stanu Illinois. Nie w ten sposób człowiek wspina się po szczeblach kariery.
– Możliwe, że je pani zostawiła, ale nie jest pani tego do końca pewna, tak? – zapytał. Czuł lekkie mdłości. Cała ta sytuacja zdawała się nierealna.
– Zwykle zostawiam sobie tę karteczkę. Czasem ginie mi gdzieś w aktówce i muszę grzebać w poszukiwaniu hasła. To taka różowa naklejka samoprzylepna.
– Mogłaby pani sprawdzić w aktówce? Może tam nadal jest. Bo jeśli, to…
Senator gwałtownie wcisnęła teczkę Abbottowi.
Ale dopiero gdy dojechali do Kapitolu, Will miał czas na przeszukanie aktówki. Usiadł na ławce w jednej z poczekalni przed Izbą Senacką, położył torbę na kolanach, otworzył ją i zaczął szperać. Zaginiona, różowa, samoprzylepna, kwadratowa nalepka musiała gdzieś tu tkwić.
Poddał się po kilkukrotnym drobiazgowym przeszukaniu. Niczego nie znalazł. Mdłości narastały. Było mu teraz naprawdę niedobrze.
Jeśli Michael Tanner zdał sobie sprawę z zamiany laptopów, jeżeli znalazł hasło przyklejone do spodu komputera, nie było najmniejszych wątpliwości, że wpisze je i będzie miał dostęp do zawartości laptopa. Wtedy dowie się, z kim się w tej sprawie skontaktować.
Jezu Chryste. Nic dziwnego, że facet skłamał, twierdząc, że nie ma laptopa. Musiał wcześniej uzyskać dostęp do niego i dowiedzieć się, że należy do pewnej pani senator. Na pewno dokładnie sprawdził zawartość.
A to oznaczało, że prawdopodobnie poznał ściśle tajne dokumenty. Przecież ich foldery widniały na pulpicie, na ekranie powitalnym.
Pewnie dlatego nie chciał oddać komputera. Może nie podoba mu się linia polityczna reprezentowana przez Susan i opublikuje jakąś wzmiankę na Twitterze bądź Facebooku? A jeśli skontaktuje się z „Wall Street Journal” albo z „New York Timesem”?
Will czuł, że twarz pali go i szczypie. Wstał, wyszedł z pomieszczenia i wcisnął przycisk ponownego wybierania w telefonie.
Rosjanin odebrał:
– Tak, Williamie?
– Pamiętasz, o czym wcześniej rozmawialiśmy…? O, hm, odzyskaniu przedmiotu?
– Tak?
– Zdecydowałem się. Chciałbym skorzystać z tej możliwości.
– Załatwione.
– Chwileczkę. Nie będzie śladów prowadzących do nas, prawda?
– Robimy takie rzeczy cały czas. Rutynowo. Mamy dobrych fachowców. Nie, ustalenie powiązań nie jest możliwe.
– Muszę mieć co do tego absolutną gwarancję.
– Udzielam ci jej. Nie ma mowy, aby ktoś was z tym połączył.
– Okej – powiedział Will ponuro. Chciał zabrzmieć zdecydowanie, ale zaschło mu w gardle. – Zróbmy to.
17
Tanner potrzebował wysiłku fizycznego, aby pozbyć się buzującego napięcia. Zadzwonił do jednego z kolegów, Scotta, który pracował w centrum miasta jako instalator kina domowego i chodził na tę samą siłownię co on: SportsClub Boston, średniej klasy klub fitnessu, sieciówka działająca na północnym wschodzie kraju oraz na wybrzeżu Atlantyku. Scott znakomicie grał w squasha, dlatego Tannerowi nie przeszkadzało, gdy z nim przegrywał; bardzo lubił ten sport. W siłowni nie sprzedawano wody butelkowanej, a ta płynąca z kranu w szatni miała metaliczny posmak, więc za każdym razem, jadąc na miejsce, zatrzymywał się przy stoisku z owocami, prowadzonym przez sympatycznego, pulchnego Nepalczyka. Lubił się trochę z niego pośmiać.
– Dzień dobry, panie Tanner – powiedział sprzedawca owoców.
– Dzień dobry, Ganesh.
Michael i Scott rozegrali trzy mecze: Michael raz wygrał, dwa razy przegrał.
Potem wziął szybki prysznic i poszedł na spotkanie z żoną.
Nie miał nic przeciwko herbacie, uważał ją za całkiem przyjemny napój, ale też nie wariował na jej punkcie. Tysiące gatunków, to całe wyczuwanie subtelnych różnic między nimi, nazywanie herbaty ziołowej naparem, kupowanie suszu luzem, bla, bla, bla. Dla niego nawet najlepsza herbata stała zaledwie dwa oczka wyżej od aromatyzowanego wrzątku.
Miejsce, które Sarah wybrała na ich spotkanie, czyli T Room, składało się z dwóch pomalowanych na biało pomieszczeń na pierwszym piętrze budynku przy Newbury Street. Minimalistyczny wystrój ograniczał się do mat tatami na podłodze, zasuwanych ekranów shōji oraz zwisających ze ścian zwojów. Przed wejściem do środka należało zdjąć buty, a we wnętrzu nie słyszało się odgłosów ruchu ulicznego; okna miały podwójne szyby.
Panowały tu cisza i spokój. Niezbyt odpowiednie miejsce na kłótnię – być może żona chciała wchłonąć nieco z atmosfery, którą zapewniała japońska ceremonia parzenia herbaty.
Sarah miała na sobie prostą białą sukienkę bez rękawów, na którą narzuciła cienką zamszową kurtkę. Jasnobrązowe włosy spływały jej na ramiona. Makijażu chyba nie zrobiła, nie licząc błyszczyku do ust. Ale wyglądała cudownie, lepiej niż kiedykolwiek, co nie stanowiło dobrego omenu. Powinna sprawiać wrażenie zrozpaczonej, smutnej, przeraźliwie stęsknionej za mężem.
– Domyślam się, że w tym lokalu szanse na podwójne espresso są równe zeru? – powiedział Michael, kiedy Sarah usiadła na macie naprzeciwko niego. Nie pocałowała go na powitanie, ale nie miało to chyba znaczenia.
– Tanner, tu nawet w sąsiednich pomieszczeniach nie wolno parzyć kawy. Zapach by wszystko zniszczył.
– Wspaniały zapach.
– To tak, jakbyś jedząc obiad w supereleganckiej restauracji, miał obok siebie faceta z dymiącym cygarem.
– Niezbyt właściwe porównanie. Od kiedy stałaś się taką wielbicielką herbaty i przeszłaś na ciemną stronę mocy?
Kelnerzy i kelnerki byli ubrani w kimona. Skomplikowany rytuał parzenia herbaty rozpoczynał się od zagotowania czystej wody źródlanej, a następnie wrzucenia do wrzątku liści za pomocą szufelki i zamieszania wywaru bambusową trzepaczką. Herbatę serwowano w dużych, wyglądających dość prymitywnie czarach, które należało trzymać obiema rękami. Miała uroczy zielony kolor, lecz była gorzka i zalatywała wodorostami. Za deserowy dodatek robiły ciasteczka mochi, rodzaj kleistych ryżowych kluseczek, nadziewanych czymś ciemnym i słodkawym. Słodycz i gorycz. Może starannie wyreżyserowane rytuały japońskiej ceremonii picia herbaty nie różniły się aż tak bardzo od rytuałów pozostających w separacji małżonków? W końcu spotykali się w strefie bez kawy, na terytorium neutralnym.
– Te formularze, o które prosiłaś… Wysłałem ci je na skrzynkę mejlową – zagaił Tanner.
– Dziękuję ci.
– Nie ma sprawy. Ale wolałbym, żebyś tego nie robiła.
– Nie wynajmowała mieszkania? To umowa krótkoterminowa.
– To ma mnie pocieszyć?
– A chciałbyś?
– Czy chciałbym, żebyś wróciła do domu? Oczywiście, że tak.
Westchnęła.
– Nie mam już pieniędzy, Tanner. Mówię to niechętnie, ale taka jest prawda.
– Powiedz, czego ci potrzeba, a ci to dam.
– Chcę swoją działkę.
Michael