Travis się obudził i zaczął głośno płakać. Na wyświetlaczu ukazał się numer pani senator. Rzecz musiała nie cierpieć zwłoki. W przeciwnym razie przyszedłby tylko esemes.
– Witam, Susan – powiedział Abbott.
– Will, słuchaj, dałam ciała.
Zły znak. Szefowa nigdy nie pozwalała sobie na samokrytykę, nie była skora do obwiniania samej siebie. Miała ogromne ego i wykazywała denerwującą, niezmąconą pewność siebie.
– Tak? – odezwał się tonem znamionującym przejście w tryb „Ja to wszystko potrafię naprawić”.
– Pomyliłam laptopy.
– Chyba nie…
– Na lotnisku. Wzięłam komputer kogoś innego. Podczas kontroli bezpieczeństwa. A ten ktoś ma mój.
– Okej. Leciała pani liniami American, tak? Zadzwonię do działu rzeczy zgubionych i znalezionych na lotnisku National. Pewnie zamiana została już zgłoszona i ta osoba odniosła…
– To się stało w Los Angeles.
Dziecko już wyło na dobre, więc Will wyszedł do przedpokoju, zasłaniając ręką wolne ucho.
– Nie ma problemu, w takim razie zadzwonię…
– Czy ty śpisz? Masz chyba zaćmienie umysłu. Kontrola bezpieczeństwa na lotnisku w Los Angeles, Will. To znaczy, że mój komputer mogła wziąć jedna z miliona osób lecących jednym z tysięcy samolotów. Tysięcy. Poza tym – westchnęła ciężko – poza tym cholernie dobrze wiesz, że nie możemy zgłosić tego na policję.
Przez krótką chwilę Abbott nie bardzo rozumiał, o czym szefowa mówi, aż wreszcie do niego dotarło.
– Rany.– Poczuł lodowate macki zaciskające się na żołądku. – O Boże. Ale… ale jest chyba chroniony hasłem, prawda? To znaczy, że nikt nieuprawniony się tam nie dostanie. Tak?
Nastąpiła długa cisza. Gdzieś w tle Will słyszał odległy pogłos komunikatu wydobywającego się z lotniskowych głośników. Już miał powtórzyć pytanie, ale kobieta odpowiedziała ponuro:
– Tak, jest zabezpieczony hasłem.
– Świetnie. Czyli nie musimy się tym martwić. – Lodowate macki zaczęły ustępować. W telefonie dał się słyszeć głośniejszy szum, jakby rozmowy, która zbliżała się do szefowej.
– Owszem, musimy – zaprzeczyła Susan. – Trzeba zakładać najgorsze. Dopóki ten komputer gdzieś tam jest.
– Cóż, być może ten, kto go wziął, zdał sobie już sprawę, że nie należy do niego, i dostarczył go do działu rzeczy zgubionych/znalezionych na lotnisku w Los Angeles.
– Może – rzuciła szefowa bez przekonania. – Jak szybko przyjdziesz jutro do pracy?
– A jak szybko mam być?
Mały Travis wydał z siebie rozdzierający wrzask, od którego przewracało się w żołądku i pękały bębenki. Will spojrzał na zegarek. Dziesięć po dziesiątej. Uspokojenie dziecka zajmie jakieś trzydzieści minut, a wiedział, że to jego obowiązek, nie Jen. Jeśli będzie mieć szczęście, zdoła przespać trzy i pół godziny, nim nadejdzie nieuniknione: pobudka o drugiej nad ranem, a potem następne dwie–trzy niespokojne godziny. Pięć, może sześć godzin przerywanego snu, obliczał, nim nastanie długi i prawdopodobnie wyczerpujący dzień.
– Will, skończyłeś gadać przez telefon? – zawołała Jen. W jej głosie słychać było napięcie i irytację. Czyli należało zmienić pieluchę.
– Do jutra – rzucił do słuchawki, a potem wcisnął czerwoną ikonkę, przerywając połączenie. – Tak, już lecę.
3
Albion był to usytuowany w podziemiach pub przy Beacon Street, na samym skraju kampusu Uniwersytetu Bostońskiego. Słabo oświetlony, jeśli nie liczyć stroboskopowego migotania telewizorów, które zamontowano na jego ścianach. Wszystkie pokazywały na tym samym kanale mecz drużyny Red Soksów. Lokal miał przypominać typowy angielski pub, lecz jego wystrój – kilka wiszących szyldów i mosiężnych wieszaków – dość wątpliwie do niego nawiązywał. Bar sprawiał raczej wrażenie spelunki dla studentów, którą w istocie był.
Kumple siedzieli w tym samym boksie co zwykle, czyli pierwszym po lewej. Carl Unsworth i Landon Roth, z którymi Tanner studiował kiedyś na Uniwersytecie Bostońskim, i Brian Orsolino, kierownik sprzedaży w firmie informatycznej, dziesięć lat od nich młodszy, grywający niegdyś z Carlem w lidze bejsbolowej. Coczwartkowe wieczorne spotkania w Albionie, trwające od wielu lat, stały się ich rytuałem. Tanner przyłączał się od czasu do czasu, właściwie dość sporadycznie, chociaż ostatnio robił to częściej. To znaczy od czasu, kiedy odeszła Sarah.
– Cieszę się, że wpadłeś – powiedział Carl. – Skróciłeś swój wyjazd służbowy? – Carl był instruktorem mieszanych sztuk walki i prowadził w Newton małe studio, gdzie uczył krav magi. Wysoki i oczywiście wysportowany, zaczynał łysieć, a pozostałe jeszcze włosy farbował na nieszczęsny pomarańczowobrązowy kolor. Ponadto biedak przechodził przez niekończący się proces rozwodowy, bataański marsz śmierci w kategorii rozplątywania węzłów małżeńskich.
Tanner pokręcił głową.
– Przyleciałem punktualnie i tak sobie pomyślałem, że czemu by nie wpaść.
– I nie masz żony, która by ci zabroniła chwili dobrej zabawy – skomentował Carl.
Tanner tylko westchnął ciężko. Kumple wiedzieli o Sarah, znali ją i lubili. Nawet on nie potrafił jej znienawidzić.
Mimo to, kiedy jego żona się wyprowadziła, zareagowali w sposób przewidywalny. Carl pogratulował mu, zadowolony z nowego kolegi w towarzystwie samotnych facetów. Teraz wszyscy byli singlami, cała czwórka. Natomiast Lanny złożył Michaelowi szczere kondolencje. Był reporterem działu miejskiego gazety „Boston Globe”, człowiekiem zgorzkniałym od samotności, przedwcześnie pomarszczonym na twarzy, który umawiał się na randki bez żadnego ładu i składu, jak popadło. Zwykle kobiety orientowały się dość szybko, że gość jest towarem wybrakowanym. Z bycia singlem uczynił profesję, czego prawdopodobnie nic już nie mogło zmienić. Z kolei Brian usiłował Tannera pocieszać, opowiadając o różnych niesamowitych aplikacjach randkowych oraz o setkach kobiet dostępnych po jednym przesunięciu palca po wyświetlaczu iPhone’a.
– Chyba zerwę dziś z tradycją i zamówię kieliszek pinot noir – obwieścił Brian.
– Ale to noc piwna – zaprotestował Carl.
– Podobno po winie sperma jest zdrowsza – zareplikował Brian.
– Ha, nie ma co wierzyć we wszystko, co mówią… – wtrącił się Lanny. Bardzo często używał tego zdania. Wystarczyło na przykład wspomnieć, że powinno się jadać jak najwięcej jarmużu, a Lanny natychmiast reagował: „Nie ma co wierzyć we wszystko, co gadają”. Była to replika, którą posługiwał się niemal odruchowo, idealnie pasująca do anturażu zblazowanego, cynicznego dziennikarza. Facet prezentował się jako nieuleczalny sceptyk, nie ufał nikomu, niczego nie brał za dobrą monetę. – Sprzedałeś trochę kawy?
– Tak mi się wydaje.
– Mówię ci, trzeba było odstąpić firmę Starbucksowi. Byłbyś dzisiaj bogatym człowiekiem i nie musiałbyś latać w jakieś dziwne miejsca w pogoni za forsą.
Tanner wzruszył ramionami.
– To samo powtarzała mi Sarah.
– Widziałem produkty marki Tanner Roast w supermarkecie