Ginger Scott

Dziewczyna taka jak ja


Скачать книгу

ą znam.

      Kocham cię, dziewczyno, jak stąd do Księżyca.

      O, wiem, jak śmiałą i chytrą jest w gniewie;

      Piekielną jędzą w szkole jeszcze była

      I zapalczywą, chociaż wzrostem małą.

– William Szekspir, Sen nocy letniej, przeł. Leon Ulrich

      ROZDZIAŁ PIERWSZY

      Kiedyś, jeszcze w czasach podstawówki, zaraz po tym, jak mama nas zostawiła, dręczyły mnie sny, w których ona udawała się jedynie do sklepu po coś, o czym zapomniał tata. Razem z tatą zawsze siedzieliśmy przy stole, czasem w coś graliśmy, innymi razy jedynie rozmawialiśmy. To wszystko było takie prawdziwe. Było… normalne. Budziłam się i wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Czasami to uczucie przepełniało mnie niemal przez minutę. Zawsze znikało, ale kolejnego wieczoru przed snem szeptałam modlitwy – do tego, kto wkłada sny do naszych głów – aby znowu mi się to przyśniło.

      Tymczasem nigdy ten sen nie nawiedzał mnie wtedy, kiedy rzeczywiście był mi bardzo potrzebny.

      Mijały lata, a mnie śniło się to coraz rzadziej. Zapewne proces dorastania zabijał niemądre dziecięce fantazje. Trzy lata minęły, odkąd po raz ostatni czułam we śnie obecność mamy, i prawie w ogóle już go nie pamiętałam.

      Zeszłej nocy jednak znowu się pojawiła.

      Tutaj.

      Kyle i ja dotarliśmy do domu babci Grace w Tucson po tym, jak jechaliśmy samochodem przez całą noc, która następnie zmieniła się w ranek, a ten w popołudnie. Musiałam się z nią zobaczyć i to serce do spółki z rozumem wpadły wczoraj wieczorem na pomysł, aby ruszyć w drogę wraz z jedynym przyjacielem gotowym zrealizować mój każdy, najbardziej szalony pomysł. Kyle trwał przy moim boku przez cały czas – od samego początku aż do tej naznaczonej przeszkodami podróży. Kiedy go poprosiłam, by mnie tu przywiózł, żebym mogła zobaczyć się z babcią i uzyskać odpowiedzi na pytania związane z moją nieżyjącą mamą, on jedynie wskazał na swojego pikapa i z kluczykami w ręce gotowy był do drogi. A kiedy dodałam, że chcę także odnaleźć Wesa, Kyle okiem nie mrugnął, nie depcząc mojej nadziei i nie zadając żadnych pytań. Kocha mnie bardziej, niż na to zasługuję, ale nigdy mu tego nie powiem. Jestem egoistką i choć moje serce należy do Wesa, poczucie spełnienia zapewnia mi także przyjaźń Kyle’a.

      Do taty zadzwoniłam z drogi, kiedy ujechaliśmy już zbyt daleko, żeby nas powstrzymał. Niechętnie zgodził się skontaktować z Grace i nas zapowiedzieć. Najpierw przez pół godziny wiercił mi dziurę w brzuchu, każąc natychmiast wrócić do domu. Nie wyjaśniłam, że nasz powrót do domu trwałby dwa razy dłużej… ponieważ „och, no i planujemy rozejrzeć się za Wesem, bo jestem przekonana, że on żyje i że wysyła mi zagadkowe wiadomości. Nie masz nic przeciwko?”.

      Jechaliśmy dziewięć godzin. Kiedy w końcu się zatrzymaliśmy przed niedużym, wybudowanym z cegieł domem – otoczonym kaktusami i położonym w cieniu góry naznaczonej czernią po niedawnym pożarze – słońce zaczynało już zachodzić.

      Powitanie okazało się krępujące. Grace mnie przytuliła, ale jej dłonie nie spoczęły na moich plecach, a ona cała sprawiała wrażenie pełnej rezerwy. W pokoju, w którym zajmowała się szyciem, naszykowała posłanie dla Kyle’a. Mnie zaprowadziła do mieszczącego się na końcu korytarza pokoju gościnnego z pustymi ścianami i oknem przysłoniętym firanką. Wyczerpana, zamknęłam oczy, gdy tylko dotknęłam głową poduszki.

      To miało miejsce dwanaście godzin temu. Wszystko bym oddała, byle znowu zamknąć oczy, ale za późno. Otworzyły się, a to uczucie ze snu… już zniknęło.

      Cała jestem obolała po długiej jeździe w pikapie Kyle’a i od spania na twardym materacu. Przekręcam się na bok i przyciągam kolana do klatki piersiowej, najpierw jedno, potem drugie, odpinam protezę i skopuję ciężką kołdrę. Częściowo się spodziewam ukłucia bólu fantomowego, ale od tygodni mam z tym spokój – a przynajmniej nie jest to już ból taki, jak zaraz po stracie nogi w wypadku autobusu.

      Drzwi do pokoju są uchylone i przez kilkucentymetrową szparę próbuję coś wypatrzyć. Kiedy otwierają się w moją stronę, szybko siadam. Okazuje się, że to tylko Kyle.

      – Jest śniadanie – mówi i się przeciąga, opuszkami palców niemal dotykając wiszącego pod sufitem wentylatora.

      – Która godzina? – Trę zapuchnięte powieki.

      – Jedenasta. – Kiedy otwieram szeroko oczy, jeden kącik jego ust unosi się lekko. – Aha, spaliśmy piętnaście godzin.

      – Nie jest to więc już pora na lunch? – pytam, przeczesując palcami splątane włosy.

      – Może i tak, ale Grace… to znaczy twoja babcia, to znaczy… Jak mam ją nazywać?

      Wzruszam ramionami. Tak naprawdę to poza tymi kilkoma razami, kiedy spotkałam się z nią jako mała dziewczynka, była mi zupełnie obca.

      – No dobrze, cóż… Grace… powiedziała, że zawsze chciała cię poczęstować śniadaniem, więc…

      Nasze spojrzenia się spotykają i zaczynam się zastanawiać, czy to, co Grace powiedziała Kyle’owi, jest kłamstwem. Byłam taka odważna na tamtym polu, kiedy trzymałam w ręce zdjęcie, przekonana, że odnajdę Wesa i tę dawno utraconą więź z kobietą, którą ledwie znam. Teraz nie ma już we mnie tamtej odwagi. Wiara opuściła mnie razem z ciepłym uczuciem z niedawnego snu.

      – Kyle, może powinniśmy po prostu…

      W drzwiach staje kobieta z siwymi włosami zebranymi w kucyk, a ja urywam w połowie zdania. Jej dłonie okrywają brudne rękawice, jakich się używa do pracy w ogrodzie. W sumie nie przyjrzałam się dobrze Grace, kiedy przyjechaliśmy, a jej obraz w mojej głowie przedstawiał kogoś delikatniejszego albo przynajmniej bardziej wytwornego. Ta osoba, która się do mnie teraz uśmiecha, w niczym nie przypomina tamtej wersji. Ta Grace jest postawna i wygląda tak, jakby bez problemu potrafiła podnieść dwudziestopięciokilowy worek.

      – Bekon gotowy. Umyję się i zaraz do was dołączę, ale śmiało zaczynajcie beze mnie.

      Jej uśmiech przez kilka sekund pozostaje przyklejony do mnie, po czym Grace się odwraca i znika w głębi korytarza. Kyle i ja wpatrujemy się w miejsce, gdzie stała jeszcze przed chwilą. Robię wydech, dopiero kiedy słyszę, jak zamykają się drzwi.

      – Ona wygląda jak ja.

      Kyle podnosi na mnie wzrok i cicho chichocze.

      – Założę się, że także klnie jak szewc – rzuca.

      Mrużę oczy i robiąc nadąsaną minę, rzucam w niego poduszką wypełnioną puchem.

      – Dosyć tego! Wisisz mi plaster bekonu – oświadcza, odrzucając poduszkę. Łapię ją w locie i raz jeszcze posyłam mu szyderczy uśmiech. – No tak… bo przecież ty mówisz językiem aniołów.

      – A żebyś wiedział, mądralo.

      Kyle odwraca się, aby sprawdzić, czy nikt go nie widzi, po czym pokazuje mi środkowy palec i wychodzi z pokoju. A ja się uśmiecham. Dam sobie radę. Tak wiele chcę – muszę – się dowiedzieć.

      Po kilku minutach rozciągania zakładam protezę i udaję się do łazienki, aby się odświeżyć. Przyjechaliśmy prosto z plantacji kwiatów. Nie zajechaliśmy do mnie, bo się bałam, że tata coś zauważy. Może bałam się także, że zmieniłabym wtedy zdanie w kwestii tej podróży. Teraz, kiedy znajduję się ponad osiemset kilometrów od domu, bez szczoteczki do zębów, czystej bielizny i – unoszę lewą rękę i wącham pachę – antyperspirantu, coś mi mówi, że kolejny etap naszej wyprawy nie będzie należał do najłatwiejszych.

      Spryskuję wodą twarz i palcem z wyciśniętą na niego pastą próbuję jakoś umyć zęby. Kiedy w końcu czuję się na tyle czysta, aby pójść do kuchni, do Kyle’a zdążyła dołączyć Grace. Jej uśmiech zbija mnie z tropu; jest taki sam jak wcześniej, niemal tak, jakby sądziła, że przez te wszystkie lata byłam zmyśloną historyjką i dopiero teraz się przekonała, że naprawdę istnieję.

      – Proszę. – Wstaje, a skrzypnięcie krzesła