Patrzy na mnie ze ściągniętymi brwiami.
Zamykam oczy i kręcę głową. Czuję gorąco na policzkach.
– Nic – szepczę, rozpoznając uczucie, które kazało mi go zbesztać. Chcę, aby Grace mnie polubiła. To takie samo rozpaczliwe uczucie, jakie ogarniało mnie wtedy, kiedy dzieciaki w szkole gapiły się na mnie w jakiejś krępującej sytuacji – gdy dosiadałam się do Christophera… Wesa.
Kładę sobie na talerz dwa plastry bekonu i porcję jajecznicy, po czym zajmuję miejsce obok Kyle’a. Grace nalewa nam po szklance soku pomarańczowego, a ja w tym czasie skubię bekon.
– Dziękuję – mówię, kiedy kończy nalewać. Podnoszę na nią wzrok, ale natychmiast opuszczam go na zawartość swojego talerza.
Grace stawia dzbanek na stole obok mojego nakrycia, po czym delikatnie kładzie mi lewą rękę na ramieniu. Puls mi przyspiesza.
– Josselyn.
Przełykam ślinę. Możliwe, że gdzieś tam głęboko pamiętam, jak je kiedyś wypowiadała – dawno temu. Ponownie podnoszę na nią wzrok i choć boję się odrzucenia, uśmiecham się. Muska opuszkami palców moją brodę i unosi mi głowę tak, że muszę spojrzeć jej w oczy. Tak się denerwuję, że oddech mam urywany.
– Tak bardzo się za tobą stęskniłam.
Zagryzam drżącą wargę, ale niedostatecznie szybko, bo Grace dostrzega jej drżenie. Obiema dłońmi obejmuje mi twarz.
– Wyrosłaś na piękną dziewczynę – oświadcza.
Zmuszam się do tego, aby oddychać powoli, zarazem w każdym słowie szukając kłamstw. Nie dostrzegam ich jednak. Jedyne, co widzę, to odbicie w lustrze, swoją przyszłość. To dzięki tej kobiecie moje oczy mają niebieski kolor.
– Dziękuję – szepczę.
Z cichym śmiechem odsuwa palce od mojej twarzy. Serce bije mi już miarowo, a zdenerwowanie ukrywam za apetytem, zmiatając wszystko z talerza i prosząc nawet o dokładkę.
Kyle i ja pomagamy Grace sprzątnąć po śniadaniu, a potem wychodzimy za nią na werandę na tyłach domu, z której rozciąga się widok na pustynię. My siadamy na rattanowej sofie, ona zaś na stojącym naprzeciwko metalowym krześle.
Co rusz zerkam nerwowo na Kyle’a, nie mając pewności, jak się zabrać za te miliony pytań, które pragnę zadać. Powinnam je była przećwiczyć podczas drogi, ale wtedy nie uznałam tego za konieczne. Taka byłam pewna siebie… do czasu, aż stanęłam twarzą w twarz z rzeczywistością. Za każdym razem, kiedy Kyle unosi brew, dając mi tym samym sygnał do mówienia, mam go ochotę kopnąć. W końcu przewraca oczami i skupia się na krajobrazie.
– Ładnie tu – stwierdza, a ja prycham przez nos. Kyle kopie mnie z dezaprobatą w kostkę.
– Mnie się podoba. Kiedy odszedł Zeke… to znaczy twój dziadek. Zmarł krótko przed twoimi narodzinami – wyjaśnia Grace. – Zapragnęłam czegoś prostszego niż życie w Kalifornii. Po roku czy dwóch za pieniądze z jego planu emerytalnego kupiłam to miejsce, no a kiedy sprzedałam dom w Pasadenie, przeprowadziłam się tutaj.
„Przeprowadziła się”.
– Utrudniło to jednak mocno kontakty z tobą – dodaje, niemal tak, jakby czytała mi w myślach. Zaczynam powoli kiwać głową, nie spodziewając się dalszych wyjaśnień, ale Grace jeszcze nie skończyła. – Twoja mama i ja…
Jej usta pozostają na wpół otwarte, w końcu napiera językiem na policzek i kiwa głową. Wstaje i pokazuje uniesiony palec. Kiedy rusza w stronę drzwi, chcę iść za nią, lecz ona kręci głową.
– Zaraz wrócę.
Siedzimy z Kyle’em w milczeniu. Po niemal minucie w końcu się odzywam:
– Strasznie się boję – wyznaję.
Kładzie rękę na mojej dłoni, splata nasze palce, po czym unosi ją do ust i całuje w knykcie.
– Nie bój się – mówi. Ściska mi dłoń i ją puszcza.
Chwilę później na werandę wychodzi Grace. W ręce trzyma metalową puszkę. Zdejmuje wieko i stawia ją na szklanym stoliku między nami. Nachylam się, aby zajrzeć do środka.
– Mam więcej rzeczy, które chciałabym ci dać, ale tak dawno nie przeglądałam tych staroci w kartonach, że nie mam już pewności, co gdzie jest – mówi ze śmiechem, ale ja wyłapuję w tym dźwięku pewną wibrację świadczącą o tym, że ona także się denerwuje. – Przygotowałam to po telefonie twojego taty, żebyś miała coś, co zabierzesz do domu.
Wyjmuje z puszki stare zdjęcie zrobione polaroidem i choć jest wyblakłe, od razu rozpoznaję różową dzierganą czapeczkę na swojej niemowlęcej głowie. Widziałam już zdjęcia z tego dnia, tyle że nie to ujęcie.
– Byłaś u nas, kiedy przywieźli mnie ze szpitala? – Przyglądam się uważnie zdjęciu, wyłapując szczegóły maleńkiej mnie, leżącej w ramionach młodszej Grace.
– Czekałam na ciebie przez cały trzynastogodzinny poród. – Śmieje się. – Za nic nie wróciłabym do domu przed tym, co najlepsze.
Tym razem, kiedy unoszę głowę, nasze spojrzenia się spotykają. Przepełnia mnie ciepłe uczucie, podobnie jak w tamtym śnie, tyle że teraz to coś bardziej trwałego. Nachylam się i z pudełka wyjmuję złotą przypinkę w kształcie skrzydeł orła ze śmigłem pośrodku.
– Siły powietrzne – wyjaśnia Grace. Kiwam głową. – Twój dziadek do nich należał, co oznaczało, że często się przeprowadzaliśmy, kiedy twoja mama była mała.
Następne zdjęcie, które wyjmuję, przedstawia moją mamę jako nastolatkę. Ma mniej więcej tyle lat co ja teraz i stoi przed starym garbusem, machając do aparatu kluczykami. Ma kręcone włosy, ubrana jest w spodenki kąpielowe i górę od bikini, a jej twarz upstrzona jest piegami od letniego słońca. Nie pamiętam jej takiej szczęśliwej. Dostrzegam różnicę w jej oczach – kryje się w nich światło, którego pod koniec w ogóle nam nie pokazywała.
– Kupiliśmy jej wtedy samochód. Na siedemnaste urodziny – wyjaśnia Grace. Bierze ode mnie zdjęcie, siada wygodnie i bacznie mu się przygląda. Na jej ustach błądzi delikatny uśmiech, ale widzę w nim także pewną dozę smutku. – Tak często się przeprowadzaliśmy, że twoja mama właściwie nigdzie nie zapuszczała korzeni ani nie miała prawdziwych przyjaciół. Kiedy przenieśliśmy się do Kalifornii, Zeke w końcu otrzymał stałą posadę, a ja chciałam, aby twoja mama coś miała. Tamtego dnia była taka szczęśliwa. Tak sobie myślę, że to ostatni raz aż do twojego przyjścia na świat, kiedy ona i ja naprawdę się dogadywałyśmy.
– Czemu potem się nie dogadywałyście? – pytam. Moja odwaga rośnie.
Mijają długie sekundy, nim odkłada zdjęcie. Nasze role się odwracają – tym razem to Grace unika mojego spojrzenia. Spogląda w bok na poczerniałą górę.
– To się stało zeszłego lata – mówi, uchylając się przed moim pytaniem.
Czuję ucisk w klatce piersiowej, ale powstrzymuję westchnienie. Każdemu z nas trudno jest mówić o pewnych sprawach. Mnie też niełatwo jest poruszać temat mamy.
– Pożar? – pytam.
– Podpalenie.
Tym razem inaczej spoglądam na górę. Nie jestem pewna, jaka powierzchnia to jeden hektar, ale śmiało można założyć, że widzę ich całe setki.
– Trudno uwierzyć, że jedna osoba potrafi wyrządzić tak wielką szkodę – mówię, prześlizgując się wzrokiem po poczerniałych