może cztery, a potem chowam w sobie ból i wycieram ręką twarz.
– Dokąd? – pyta Kyle.
Rozkładam kartkę od Grace i wyjaśniam, że musimy skręcić w lewo i wjechać na autostradę. I tak jedziemy przez jakieś pół godziny. Dom Kevina odnajduję na mapie w telefonie, a kilka minut później Kyle zatrzymuje się po przeciwnej stronie ulicy.
Gasi silnik, opiera się o fotel i razem ze mną spogląda przez szybę. Przez długą chwilę siedzimy w milczeniu.
– Wiem, że nie chcesz mnie popędzać – odzywam się w końcu. – Ale będziesz musiał. Nie chcę tego robić.
– No to jedźmy stąd i już – mówi szybko.
Odwracam głowę i nasze spojrzenia się spotykają.
– Nie mówisz poważnie.
Kręci głową i uśmiecha się blado.
– Nie – przyznaje.
Robię kilka głębokich wdechów, starając się napełnić płuca i sprawić, aby moja klatka piersiowa stała się twarda jak stal.
– Nienawidzę go – oświadczam.
– Wiem.
Kiwam głową, ciesząc się, że pozwala mi żywić takie uczucia.
– No dobrze – rzucam. Pora ruszać w drogę.
Otwieram drzwi i Kyle robi to samo. Razem wysiadamy i równym krokiem udajemy się w stronę niebieskich drzwi ze wstawką z witrażowego szkła. Naciskam dzwonek i nim zdążę stchórzyć, dostrzegam za kolorową szybką jakiś ruch. Prawa ręka zaczyna mi drżeć, a lewa gorączkowo szuka dłoni przyjaciela. Nawet kiedy Kyle trzyma mnie za rękę, i tak cała się trzęsę. Przestaję, gdy drzwi się otwierają i moim oczom ukazuje się mężczyzna z siwymi włosami, obciętymi krótko jak u wojskowego.
Choć rysy jego twarzy pokrywają się z moimi wspomnieniami, wygląda na zmęczonego życiem. Pod oczami ma ciemne worki, policzki pełniejsze niż przed laty. Zapuścił brodę, a uczelnianą bluzę zamienił na niebieską koszulę z wyhaftowanym nad sercem imieniem i nazwiskiem: KEVIN TOWLE. Dopiero teraz się dowiaduję, jak się nazywa. Śmieję się cicho pod nosem, wymawiając jego nazwisko w myślach – towel1.
Kevin wygląda na równie przerażonego jak ja chwilę przed otwarciem przez niego drzwi. Pobladł i w ogóle nie oddycha, kiedy tak stoimy i wpatrujemy się w siebie. Rozpoznaje mnie – to jedno jest pewne. Nie rozumiem tylko, jak to możliwe – wyglądam zupełnie inaczej niż dziecko, które zniszczył swoją niemożnością trzymania fiuta w spodniach i zostawienia w spokoju małżeństwa moich rodziców. Nie wysyłaliśmy mamie zdjęć.
– Grace cię uprzedziła, że przyjadę? – Głos mam silny, a po pokonaniu tej pierwszej przeszkody moja pewność siebie rośnie.
Kevin kręci szybko głową i wciąga powietrze przez nos.
– Nie. – Jego głos jest słaby i tak chropawy, że wypowiedzenie tego jednego słowa skutkuje kaszlem.
– Mogę wejść? – Staję się coraz śmielsza.
Kiwa głową i otwiera szeroko drzwi. Kyle i ja wchodzimy do środka. Wnętrze jest takie, jak lubiła mama. To styl Kristiny Winter – dostrzegam go w jasnych kolorach na ścianach, białych meblach w całym domu, drewnianych podłogach w kolorze dobrze kamuflującym brud. To nieduży dom na nieskazitelnie czystej ulicy z drogimi samochodami na podjazdach. Zupełnie nie przypomina Bakersfield. Założę się, że była tu szczęśliwa.
– Ładnie tu – stwierdzam i odwracam się, aby spojrzeć na Kevina. Opiera się o ścianę przy drzwiach. „Boi się wpuścić mnie zbyt daleko”.
– Zrobiliśmy remont, kiedy się tu wprowadziliśmy. – Jego słowom towarzyszy chrząknięcie.
Ponownie się odwracam i udaję się korytarzem do niedużego salonu połączonego z aneksem kuchennym. Nie pozostawiam Kevinowi wyboru – musi pójść za mną. Kyle, oczywiście, nie opuszcza mnie ani na krok.
Przesuwam dłonią po oparciu obitej kremowym płótnem sofy i zamykam oczy, przywołując obraz żółto-zielonej, którą mamy w domu: przetarcia na rogach, drewniane nóżki porysowane przez ciężkie buty i odkurzacze. Nasza sofa ma więcej lat niż ja, a ta wygląda jak prosto z salonu. Uznaję, że nie mam ochoty na niej siadać.
– W sumie to nie jestem pewna, dlaczego tu przyjechałam – mówię, krzyżując ręce na piersiach i przestępując z nogi na nogę. Raz po raz zerkam na Kevina. Nie potrafię patrzeć na niego dłużej niż przez sekundę.
– Twoja mama… chciała cię zobaczyć…
– Wcale nie. – Uśmiecham się cierpko, a w gardle czuję smak żółci.
Kevin podchodzi do stojącego naprzeciwko sofy fotela. Siada, kładzie łokcie na kolanach i nachyla się, splatając dłonie. Nadal nosi złotą obrączkę. Na jej widok ponownie muszę odwrócić wzrok.
– Chciała… pod koniec. Wiem… – urywa, żeby zaczerpnąć powietrza. Tym razem to on ucieka spojrzeniem. Ze wzrokiem wbitym w podłogę kontynuuje: – Wiem, że pewnie było już trochę za późno, ale kiedy Kristina chorowała, sporo… sam nie wiem… zaglądała w głąb duszy? – Podnosi głowę i po raz pierwszy nasze spojrzenia się spotykają. Mam wrażenie, że wokół serca zaciska mi się wielka pięść.
– Było za późno – mówię, starając się wlać siłę do swojego głosu.
– Wiem – odpowiada Kevin szeptem.
Przechodzę do otwartej na salon kuchni i przesuwam dłonią po gładkim granitowym blacie, następnie otwieram szafkę i widzę stosy wzorzystych naczyń. Cała zastawa.
– Napijecie się czegoś? – pyta Kevin.
Nieruchomieję plecami do niego, a moje palce zaciskają się wokół uchwytu od szuflady.
– Dziękuję, nie trzeba – mówię i otwieram szufladę. Moje spojrzenie zatrzymuje się na lśniących srebrnych łyżkach, nożach i widelcach. Popycham lekko szufladę i obserwuję, jak się powoli zamyka.
– Ja też dziękuję – odzywa się Kyle. Uśmiecham się do siebie, bo wiem, że mój przyjaciel mógłby umierać z pragnienia, a w ramach solidarności ze mną i tak nie przyjąłby propozycji Kevina.
– Wie pan, że w naszej kuchni brak jest listew na podłodze? – Ponownie odwracam się w stronę Kevina i patrzę mu w oczy. Kąciki jego ust opadają, bo przeze mnie czuje się skrępowany. – Aha, to zabawne. Kiedyś próbowaliśmy naprawić z tatą zlew i źle zakręciliśmy wodę, więc całe pomieszczenie zostało zalane – wyjaśniam ze śmiechem. – Minęło prawie dziesięć lat, a nadal nie położyliśmy nowych paneli.
Mruga powoli, a jego usta pozostają zaciśnięte w cienką, pozbawioną emocji kreskę. Opieram się plecami o blat i spoglądam na Kevina, zagryzając jednocześnie wnętrze policzka. Przez długą chwilę żadne z nas się nie odzywa, aż w końcu…
– Nie zamierzam przepraszać – mówi, a serce zaczyna mi bić w szaleńczym rytmie, który czuję wszędzie: w brzuchu, stopach, palcach u rąk.
– Nie po to tu przyjechałam – wyrzucam z siebie i zaciskam dłonie na krawędzi blatu. To prawda, nie przyjechałam po przeprosiny. To nie znaczy, że nie powinien mnie przeprosić i że nie chcę, aby się płaszczył i błagał o wybaczenie. Tyle że się tego nie spodziewam.
Spojrzenie Kevina ześlizguje się na moją nogę, a ja czekam. Nie zapyta mnie o nią. Jestem pewna,