Vladimir Wolff

Władcy chaosu


Скачать книгу

nimi mocniej, ale pilot szybko wyrównał.

      Robot wyłączył radio i zaczął grać na ustnej harmonijce, nawet nie najgorzej. Jakiś blues, który brzmiał jak legenda. Niech się popisuje, nikomu nie przeszkadzał.

      Weszli w dosyć ostry wiraż, aż żołądek podjechał Krzyśkowi do gardła. Wyrównali. Kolejny ciasny zakręt, tym razem w drugą stronę. Czyżby piloci robili to specjalnie? Jeżeli tak, to wyjątkowe z nich głąby.

      Lot nie zapowiadał się na szczególnie długi. To tylko kilkanaście kilometrów. Wylądują na ustronnej polanie i dalej zaczną przemieszczać się na własnych nogach, a za dwadzieścia cztery godziny dołączy do nich reszta. Z planem Cieplińskiego Krzysiek nie wiązał zbyt wielkich nadziei. Być może zdezerteruje paru rebeliantów. Reszta zignoruje wezwanie i przeniesie się w inną okolicę. Walki z niedobitkami mogą potrwać wiele tygodni albo i miesięcy. Ci, którzy posmakowali łatwego życia, tak szybko z niego nie zrezygnują. Wojna podjazdowa pochłonie wiele ofiar, jak zwykle ucierpią niewinni. Najlepiej rozprawić się z nimi tu i teraz, nie pozostawiając nic przypadkowi. Cieplińskiego poznał na tyle, żeby wiedzieć, że generał nie daruje nikomu.

      – Prawie jesteśmy – obwieścił sympatyczniejszy z pilotów, wskazując przy tym cel podróży.

      Seria czerwonych i białych kresek, które wystrzeliły tuż przed helikopterem, zaskoczyła wszystkich. Wentyl zdążył uchwycić siedzisko, nim oberwali kolejny raz.

      A więc taki będzie jego koniec. Nie na polu bitwy, a w rozbitym helikopterze, strąconym przez nie wiadomo kogo. Siedzący obok Słoń zaczął go przygniatać, gdy wpadli w korkociąg. W pewnym momencie Krzysiek odniósł wrażenie, że przez środek przedziału transportowego przeleciał pocisk. W panującym zamieszaniu wszystko było możliwe.

      – Ratownik do bazy, ratownik do bazy! Spadamy! – darł się pilot. Drugi bezwładnie zwisał na pasach.

      – Trzymajcie się! – ryknął Wieniawa, próbując utrzymać równowagę.

      Sokół wpadł w autorotację i leciał w dół jak kamień. Dobrze, że boczne drzwi transportowe były zamknięte, inaczej powypadaliby na zewnątrz.

      Wentyl spróbował zmówić krótką modlitwę, ale jak na złość nie pamiętał słów. Pilot w jakiś nieprawdopodobny sposób zapanował nad maszyną, co dawało odrobinę nadziei na pomyślny koniec. Trwało to może z pięć sekund i karuzela rozpoczęła się od nowa.

      Oby tylko stanąć na ziemi, to będzie dobrze. Zamknięty w ciasnej przestrzeni, nie miał żadnego wpływu na wydarzenia. Koszmar w czystej postaci.

      Nagle przed oczami Krzyśka wytrysnęła fontanna krwi. To nie halucynacje z przeciążenia. Ziemniak oberwał w szyję. Nawet nie krzyknął. W jego pełnym niedowierzania spojrzeniu Zdanowicz ujrzał tylko skargę: „Dlaczego właśnie ja?”.

      Co ci mam powiedzieć? Nadszedł twój kres. Mój być może nadejdzie za chwilę.

      Spadli na gęsty las, ścinając czubki najwyższych drzew. Kadłub przechylił się w lewo. Wentyl wpadł na burtę, twarzą prosto w okienko. Próbował amortyzować uderzenie rękami, ale i tak rąbnął głową w blachę. Coś lub ktoś ugniatało jego plecy. Na moment przed zetknięciem z ziemią maszyna przechyliła się w drugą stronę. Teraz to on spadł komuś na plecy. Żebra bolały go tak mocno, że z trudem oddychał. Na dodatek dostał butem Albina w twarz. Z nosa pociekła krew.

      W końcu gruchnęli na glebę z łomotem rozdzierającym bębenki w uszach.

      – Wypad! Natychmiast!

      Krzyk Wieniawy zdopingował Krzyśka do działania. Co prawda przez moment nie mógł się zorientować, gdzie jest dół, a gdzie góra, ale gdy już to ustalił, poszło sprawnie.

      Śmigłowiec spoczywał na prawej burcie, ogonem w dół, na niewielkim stoku pośród wysokich świerków.

      Zdanowicz, stąpając po ciałach kolegów, z trudem odsunął boczne drzwi i wydostał się na zewnątrz. Nie poczuł zapachu lasu, tylko smród lotniczego paliwa. Liczyły się ułamki sekund. Przez otwór zaczęły wylatywać bagaże, broń i ludzie.

      – Szybciej! Ziemniak, dasz radę.

      – On nie żyje. – Wieniawa w całym tym rozgardiaszu stanowił ostoję spokoju.

      – Nie mamy pewności.

      – Dostał w głowę, już go nie uratujesz.

      Wentyl wyciągnął Słonia i Albina. Wieniawa i Robot wygrzebali się sami. Obaj byli albo niezniszczalni, albo mieli gumowe kości.

      – Gdzie piloci? – zapytał sierżant, gdy tylko stanął na kadłubie helikoptera. – Kurwa, gdzie piloci? Wentyl, nie stój tak, tylko mi pomóż.

      Wydobycie bezwładnego ciała z wnętrza maszyny nie było takie proste. Facet był jak worek kartofli. Ciągnęli z całej siły i nic.

      – O coś haczy – stęknął Wieniawa, szczerząc zęby z wysiłku.

      – Sprawdzę.

      Faktycznie, stopa lotnika utknęła pomiędzy drążkiem sterowym a fotelem. Jeszcze trochę, a urwaliby nieszczęśnikowi nogę.

      – Teraz.

      – Poszło.

      Cała trójka stoczyła się na ziemię.

      Pożar wybuchł niespodziewanie. Pomarańczowy ognik zatańczył w pobliżu silnika i po chwili powietrzem targnęła eksplozja.

      Wentyl zamrugał oczami. Dwóch zabitych i maszyna do kasacji, a jeszcze nie znaleźli się w pobliżu przeciwnika. To przypominało wojnę z obcymi. Ich też z trudem dawało się dostrzec.

      Drugiego z pilotów nie znał wcale, Ziemniaka tak sobie, a jednak czuł żal. Dwóch młodych ludzi zginęło zupełnie bezsensownie. Nic nikomu nie zrobili. Gówniana wojna i ci, którzy do nich strzelali.

      – Uspokój się. – Wieniawa położył znieruchomiałemu kapralowi rękę na ramieniu. – Jesteś mi potrzebny.

      Zdanowicz parę razy odetchnął głębiej, wciągając do płuc dym z rozbitej maszyny. Zakaszlał.

      – Tak jest.

      – Musimy pryskać. Albin, jak tam twoja noga?

      – W porządku.

      – A ten… – Sierżant wskazał na poturbowanego pilota.

      – Dochodzi do siebie.

      – Będzie musiał iść.

      – Za parę minut – odpowiedział Słoń, polewając twarz Winklera wodą z manierki.

      – Dobrze. Jesteś za niego odpowiedzialny. Ukaem weźmie od ciebie Krzysiek. Gdzie radio?

      – Nie zdążyliśmy zabrać.

      – Ładny syf.

      Dysponowali bronią, jedzeniem i amunicją, brakowało łączności, czyli – zdaniem Wentyla – siedzieli po uszy w gównie. Ciepliński nie dostanie informacji, a oni byli zdani wyłącznie na siebie. Na dodatek Albin kulał, lotnik pewnie miał wstrząśnienie mózgu. W miarę sprawni byli sierżant, Robot i Jurek, przynajmniej sprawiali takie wrażenie. Jemu dwoiło się w oczach i żebra bolały go jak jasna cholera. Przynajmniej mógł iść, a to już nieźle. I choć karabin ciążył, starał się nie dać po sobie poznać, jaki z tego powodu odczuwa ból.

      Sierżant poprowadził ich wąską ścieżką w dół stoku. Za nim podążał Jurek i Robot z pilotem, następnie Wentyl, pochód zamykał Albin. Prawdę mówiąc, wyglądali jak banda paralityków na spacerze. Bez problemu wystrzela ich kilku harcerzy, i to nie z broni maszynowej, tylko ze zwykłych kbks-ów. Co tam kbks – przed procą