nie ukradł.
W oczach doktora Hendricksa haker przypominał wścibskie dziecko, które przez jakiś czas wałęsa się po sklepie z zabawkami, zaspokajając ciekawość, po czym wychodzi. Ale tym razem, w odróżnieniu od włamania do Fort Meade, haker zostawił drobny ślad, który Hendricks zauważył. Do tego czasu zespół śledczy zdążył nadać swojemu celowi pseudonim. Był nieuchwytny, więc nazwali go Fox, Lis. Ale zgodność adresów IP była faktem.
Nawet lisy popełniają błędy, choć niewiele i tylko czasami. Hendricks zauważył fragment IP, który pasował do częściowego odcisku wykrytego w sojuszniczej bazie danych. Razem tworzyły całość. Zespół podążył za tym tropem, który, ku zażenowaniu brytyjskiej grupy, prowadził do Anglii.
Dla Amerykanów stanowiło to dowód, że w Wielkiej Brytanii doszło do inwazji, a wskazany budynek przejęli zagraniczni sabotażyści o niewyobrażalnych umiejętnościach, być może najemnicy na usługach wrogiego rządu, prawdopodobnie uzbrojeni. Amerykanie chcieli ostrego ataku.
Brytyjczycy z kolei uznali, że skoro haker rezyduje w wolnostojącym domu na przedmieściach prowincjonalnego miasteczka Luton w hrabstwie Bedford, nieco na północ od Londynu, należy przeprowadzić cichą i dyskretną akcję pod osłoną nocy. Postawili na swoim.
Amerykanie wysłali oddział złożony z sześciorga członków Navy SEALs, ulokowali ich w amerykańskiej ambasadzie, pod egidą attaché wojskowego (który także służył w marynarce wojennej), i nalegali, by co najmniej dwójka dołączyła do oddziału SAS. Tak się też stało i żaden sąsiad niczego nie zauważył.
Na miejscu nie znaleziono cudzoziemców, najemników ani uzbrojonych sabotażystów. Była tylko pogrążona we śnie czteroosobowa rodzina. Oszołomiony biegły księgowy, niejaki Harold Jennings, jego żona Sue oraz dwaj synowie, osiemnastoletni Luke i trzynastoletni Marcus.
Właśnie to miał na myśli sierżant SAS, gdy wyszeptał o trzeciej nad ranem: „Nie uwierzycie…”.
Rozdział drugi
Wszystkie zasłony na parterze były zaciągnięte. Zbliżał się świt, a z obu stron mieszkali sąsiedzi, jednak dom z zaciągniętymi zasłonami nie budzi podejrzeń. Ludzie, którzy późno wstają, mogą wzbudzać jedynie zazdrość. Oddział na parterze przykucnął poniżej poziomu okien, na wypadek gdyby ktoś postanowił zajrzeć do środka.
Na górze kazano zatrzymanej rodzinie normalnie się ubrać, spakować po jednej walizce na osobę i czekać. Wzeszło słońce, był jasny kwietniowy dzień. Ulica zbudziła się do życia. Odjechały dwa pierwsze ranne ptaszki. Pojawił się chłopak rozwożący prasę. Trzy gazety z głuchym plaśnięciem spadły na wycieraczkę i nastolatek ruszył dalej ulicą.
Za dziesięć ósma rodzinę sprowadzono po schodach. Byli bladzi i roztrzęsieni – zwłaszcza starszy syn – ale nie stawiali oporu. Dwaj Amerykanie, wciąż osłonięci czarnymi kominiarkami, przyglądali się im wrogo. Oto agenci/terroryści, którzy wyrządzili tak ogromną szkodę ich ojczyźnie. Niewątpliwie czekało ich długoletnie więzienie. Zespół, który był na piętrze, wliczając kobietę z SRR, zszedł razem z nimi. Teraz wszyscy w milczeniu czekali w salonie z zaciągniętymi zasłonami.
O ósmej podjechał samochód, który wyglądał jak zwykła taksówka. Dwaj żołnierze SAS zmienili czarne stroje na eleganckie ciemne garnitury, koszule i krawaty. Obaj mieli pistolety pod lewą pachą. Odprowadzili rodzinę razem z bagażami do taksówki. Zatrzymani wciąż nie próbowali się opierać ani uciekać. Gdyby zainteresował się nimi któryś z sąsiadów, pomyślałby, że wybierają się na wakacje. Samochód odjechał. Oddział wewnątrz domu odetchnął. Wiedzieli, że muszą przeczekać cały dzień, w ciszy i bezruchu, by następnie rozpłynąć się w ciemności. Opustoszały dom, z wyłączonymi wszystkimi systemami, długo jeszcze pozostanie zamknięty.
Dowódca oddziału otrzymał krótką wiadomość, że aresztowana rodzina została bezpiecznie przewieziona w inne miejsce. Był chorążym, od wieków podoficerem, weteranem operacji prowadzonych w Wielkiej Brytanii i za granicą. Dowodził tą akcją, ponieważ SAS podczas działań na terenie kraju korzysta tylko z podoficerów. Oficerowie, których kpiąco określa się Rupertami, planują i nadzorują misje, ale nie działają aktywnie na terenie Wielkiej Brytanii.
O dziesiątej przyjechała duża furgonetka z oznaczeniami firmy dekoratorskiej. Wysiadło z niej sześciu mężczyzn w białych roboczych kombinezonach. Wnieśli do domu pokrowce i drabiny. Sąsiedzi ich zobaczyli, ale nie zwrócili na nich większej uwagi. Jenningsowie pewnie chcieli, by podczas ich nieobecności wykonano jakieś prace remontowe.
Mężczyźni, dowodzeni przez doktora Hendricksa, zostawili sprzęt na podłodze w przedpokoju, a następnie weszli na górę, żeby zająć się swoim prawdziwym zadaniem. Mieli opróżnić dom z urządzeń elektronicznych. Szybko skupili się na poddaszu, gdzie odkryli skarbiec pełen komputerów i powiązanych akcesoriów. Wyglądało na to, że stryszek przekształcono w osobistą twierdzę.
Pod krokwiami podtrzymującymi dach ktoś stworzył zaciszną kryjówkę. Były tam biurko, stoły z krzesłami, zapewne kupione okazyjnie w sklepach ze starzyzną, ozdoby, bibeloty, ale żadnych zdjęć. Centralne miejsce zajmowały biurko, zwrócone ku niemu krzesło oraz stojący na blacie komputer. Doktor Hendricks uważnie go zbadał, zaskoczony tym, co zobaczył.
Zazwyczaj miał do czynienia z najdroższym na rynku, najbardziej wyrafinowanym sprzętem komputerowym, tymczasem tutaj zastał coś absolutnie przeciętnego. Komputer kupiony w sklepie, dostępny w popularnych sieciówkach. Wyglądało na to, że ojciec kupił synowi taki sprzęt, na jaki było go stać. Ale jak to możliwe, że ktoś przechytrzył najlepszych komputerowych speców zachodniego świata przy użyciu czegoś takiego? No i który z chłopców tego dokonał?
Rządowy ekspert liczył na to, że znajdzie czas i sposobność, by odkryć, kto włamał się do bazy danych w Fort Meade, i przesłuchać tego komputerowego maniaka, a sir Adrian miał mu to wkrótce zapewnić.
Już na pierwszy rzut oka było widać, że nie jest to superkomputer z rodzaju tych, jakich używa się w siedzibie GCHQ, miniaturowym miasteczku zbudowanym na planie koła niedaleko Cheltenham w hrabstwie Gloucester. Ale chociaż pochodził ze zwykłego sklepu, to, co w nim znaleziono i co z niego usunięto, zostało pomysłowo zmodyfikowane, zapewne przez właściciela.
Skończyli późnym rankiem. Poddasze znów zmieniło się w pustą przestrzeń pod krokwiami. Zespół informatyków zabrał swój łup. Żołnierze z oddziału uderzeniowego odczekali za zaciągniętymi zasłonami do drugiej w nocy. Wtedy wymknęli się i rozpłynęli w ciemności. Żaden sąsiad nie widział, jak się pojawili ani jak odeszli.
Adrian Weston w dzieciństwie nigdy nie chciał być szpiegiem, a co dopiero asem wywiadu. Był synem weterynarza, wychował się na wsi i pragnął zostać żołnierzem. Gdy tylko wiek mu na to pozwolił, opuścił prywatną szkołę z internatem i wstąpił na ochotnika do wojska, gdzie uznano, że ma „zadatki na oficera”, dzięki czemu dostał się do Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst.
Nie skończył uczelni z wyróżnieniem, ale uzyskał dobre wyniki i gdy zaproponowano mu wybór pułku, zdecydował się na jednostkę spadochroniarzy. Liczył, że dzięki temu będzie miał większą szansę trafić na pole bitwy. Po dwóch latach walk przeciwko IRA w Irlandii Północnej, otrzymawszy wojskowe stypendium, postanowił spróbować swoich sił na uniwersytecie i jakoś skończył historię. Wkrótce skontaktował się z nim jeden ze starszych nauczycieli akademickich. Może wpadniesz do mnie na kolację? Pojawili się tam również dwaj inni mężczyźni.
Chrupiąc przystawkę z melona, Adrian uświadomił sobie, że obaj przyjechali z Londynu i pracują dla brytyjskiego wywiadu, czyli MI6. Wykładowca historii był łowcą talentów, umiał wyłuskiwać odpowiednich