Жан-Кристоф Гранже

Purpurowe rzeki


Скачать книгу

postępy choroby.

      Nie znalazł jednak Marcela.

      Pięć dni potem dowiedział się, że znaleziono jego ciało w jakiejś piwnicy, z poparzonymi rękami, z pociętą twarzą, z powyrywanymi paznokciami. Marcel był potwornie torturowany, żeby w końcu umrzeć od strzału w szyję. Wiadomość ta nie zaskoczyła Karima. Jego przyjaciel nadużywał narkotyków i podkradał prochy z działek, które sprzedawał. Handlując nimi, ścigał się ze śmiercią. Właśnie tego samego dnia Karim otrzymał lśniącą, trójkolorową legitymację inspektora. W tym zbiegu okoliczności ujrzał znak. Zabójcy Marcela nie mogli przewidzieć, że miał on kumpla policjanta. Nie mogli też przewidzieć, że ten gliniarz nie zawaha się przed ich zabiciem w imię minionej przeszłości i z głębokim przekonaniem, że życie nie może być tak podłe.

      Karim zaczął śledztwo na własną rękę.

      Po kilku dniach znał już nazwiska morderców. Widziano ich z Marcelem na krótko przed morderstwem. Thierry Kalder, Éric Masuro, Antonio Donato. Karim poczuł rozczarowanie: chodziło o trzech drobnych opryszków, uzależnionych od narkotyków, którzy zapewne chcieli wydobyć od Marcela, gdzie przechowywał swój zapas kokainy. Po dokładniejszym zbadaniu sprawy stwierdził, że ani Kalder, ani Masuro nie mogli torturować Marcela. Byli na to za słabi. Całą winę ponosił Donato. Miał na koncie napady i gwałty na nieletnich oraz stręczycielstwo. Przesiąkł kokainą do szpiku kości.

      Karim uznał, że jedna ofiara zaspokoi jego pragnienie zemsty.

      Musiał działać szybko. Policjanci z Nanterre także poszukiwali tych skurwysynów. Karim zapuścił się w miasto. Pochodził z Nanterre, znał je, mówił językiem tutejszych dzieciaków. Już następnego dnia zlokalizował trzech narkomanów. Mieszkali w zniszczonym budynku, obok wiaduktów Nanterre-Universite. Dom wyglądał tak, jakby lada moment miał się rozpaść od wibracji wywoływanych łomotem samochodów, przejeżdżających w odległości kilku metrów od okien.

      Karim udał się do tej rudery, nie zważając na hałas dochodzący z autostrady ani na palące żarem czerwcowe słońce. Bawiące się w kurzu dzieci odprowadziły wzrokiem potężnego faceta o wyglądzie włóczęgi, który wchodził do rozwalonego budynku.

      Karim wszedł do holu z pootwieranymi skrzynkami na listy i wbiegł na schody. Mimo huku samochodów usłyszał dudnienie charakterystyczne dla muzyki rap. Uśmiechnął się do siebie, rozpoznając melodię A Tribe Called Quest z albumu, który znał od kilku miesięcy. Otworzył drzwi jednym kopnięciem i krzyknął: „Policja!”. Czuł, jak podskoczył mu poziom adrenaliny. Po raz pierwszy był w akcji jako policjant i nie bał się.

      Trzy typy osłupiały ze zdumienia. W mieszkaniu walał się gruz, ścianki działowe były zburzone, ze wszystkich stron wystawały rury kanalizacyjne, na poprutym materacu królował telewizor. Najnowszy model Sony, z pewnością ukradziony poprzedniej nocy. Na ekranie wiły się blade postacie filmu porno. W kącie wibrował głośnik basowy, wzniecając gipsowy pył.

      Karim wpadł do środka z uczuciem, że jego ciało wykonuje ruchy niezależnie od jego woli. Kątem oka zauważył radia samochodowe zwalone na kupę pod ścianą. Na przewróconym kartonowym pudle leżały rozdarte torebki z prochami. Dzięki antropometrycznemu zdjęciu, które miał w kieszeni, rozpoznał natychmiast Donata – blada, koścista twarz z jasnymi oczami, pocięta bliznami. Potem dwóch pozostałych, skulonych, usiłujących wyrwać się ze stanu halucynacji.

      – Kalder, Masuro, zjeżdżajcie!

      Zadrżeli, słysząc swoje nazwiska. Zawahali się, spojrzeli po sobie rozszerzonymi źrenicami, a potem wymknęli się za drzwi. Został Donato, który trząsł się jak suchy liść. Nagle sięgnął po broń. Gdy tylko wyciągnął rękę, Karim zmiażdżył mu ją i kopnął w twarz – nosił buty z podkutymi czubkami. Donato krzyknął chrapliwie, przyciśnięty mocno do materaca. W pokoju wciąż dudnił głuchy rytm A Tribe Called Quest.

      Karim wyciągnął z kabury pistolet automatyczny i ujął kolbę przez plastikową torebkę, z niepalnego tworzywa, którą przyniósł ze sobą.

      – Co jest… do cholery… zwariowałeś? – wydusił z siebie bandzior.

      Karim wprowadził nabój do lufy i uśmiechnął się.

      – Kulki, cwaniaczku. Nie widziałeś nigdy w telewizji, jak się to robi?

      – Czego chcesz? Jesteś gliną? Na pewno jesteś gliną?

      Karim przytaknął głową i powiedział:

      – Przychodzę od Marcela.

      – Od kogo?

      Ten łajdak najwyraźniej niczego nie pojmował. Nawet nie przypominał sobie człowieka, którego zamęczył torturami. W pamięci tego narkomana Marcel jakby nigdy nie istniał.

      – Błagaj go o przebaczenie.

      – Co… takiego?

      Po oświetlonej słońcem twarzy Donata spływał kroplami pot. Karim wycelował w niego pistolet.

      – Błagaj Marcela o przebaczenie! – krzyknął. Donato zrozumiał, że za chwilę umrze.

      – Przebacz mi, Marcel, przebacz! Kurwa mać! Błagam cię o przebaczenie, Marcel! Ja…

      Karim dwa razy wystrzelił mu w twarz.

      Wydobył kule spomiędzy popalonego włosia materaca, schował dymiące jeszcze łuski do kieszeni i wyszedł, nie oglądając się za siebie.

      Przypuszczając, że tamci dwaj wrócą z posiłkami, odczekał kilka minut w holu. Zobaczył Kaldera i Masura w towarzystwie trzech mięczaków. Weszli do budynku przez wahadłowe drzwi. Zanim zdążyli zareagować, Karim pojawił się przed nimi i przyparł Kaldera do skrzynek na listy. Wyciągnął pistolet i wrzasnął:

      – Powiesz jedno słowo i jesteś martwy. Będziesz mnie szukał, jesteś martwy. Zabijesz mnie, spotka cię to samo. Jestem policjantem, skurwielu! Policjantem, rozumiesz?

      Pchnął go na podłogę i wyszedł na ulicę zalaną blaskiem słońca, depcząc butami odłamki szkła.

      Takim sposobem Karim rozstał się z Nanterre, miastem, które nauczyło go wszystkiego.

      Po kilku tygodniach młody Arab zadzwonił na komisariat policji na placu de la Boule z pytaniem, jak idzie śledztwo. Opowiedziano mu to, co sam wiedział. Donato został zastrzelony dwiema kulami z parabellum kaliber 9 milimetrów, nie odnaleziono jednak ani kul, ani łusek. Jego dwaj wspólnicy zniknęli. Sprawa została umorzona. Tym lepiej dla policji. Tym lepiej dla Karima.

      Karim złożył podanie o przyjęcie do BRI – brygady dochodzeniowo-interwencyjnej w komendzie policji na Quai des Orfèvres. Specjalizowała się w śledzeniu przestępców, łapaniu ich na gorącym uczynku poprzez urządzanie tak zwanych nalotów. Ponieważ jednak z tak dobrym wynikiem ukończył szkolenie, zaproponowano mu pracę w Szóstym Wydziale – w brygadzie antyterrorystycznej. Miałby za zadanie przeniknąć w środowisko integrystów islamskich w zapalnym rejonie przedmieścia. Policjantów pochodzenia arabskiego było niewielu i bardzo mógł się do tego przydać. Odmówił. Nie miał zamiaru grać roli konfidenta, nawet jeśli w grę wchodziliby fanatyczni mordercy. Karim chciał przemierzać królestwo nocy, robić obławy na zabójców, walczyć z nimi na ich własnym terenie, przebywać w świecie, do którego należał. Nie zrozumiano powodów jego odmowy. Kilka miesięcy później Karim Abdouf, który jako prymus opuścił szkołę inspektorów w Cannes-Écluse, nierozpoznany zabójca narkomana psychopaty, został wysłany do miejscowości Sarzac w departamencie Lot.

      Lot. Region, gdzie nie zatrzymywały się pociągi, gdzie zza zakrętu drogi jak zjawy wyłaniały się miasteczka z domami z kamienia. Kraina jaskiń: wąwozy, przepaście, malowidła ścienne… i nawet ani jednego turysty. Zesłanie go w to miejsce