B.V. Larson

Rebel Fleet. Tom 3. Flota Alfa


Скачать книгу

      Nasze małe okręty ruszyły na spotkanie gościa. Wszystkie były fazowcami, niewidzialnymi, jako że nie znajdowały się w pełni w naszym wymiarze przestrzeni. Wykorzystując to jako swoją jedyną przewagę, zbliżały się do wyrwy w kilku płaszczyznach.

      W mojej głowie kłębiły się myśli. Trzy z naszych okrętów znajdowały się dość blisko, by dotrzeć do zjawiska. Nowa flota Ziemi nie była szczególnie wielka według standardów bardziej zaawansowanych światów rebelianckich Kherów. Niektórzy z naszych starszych kuzynów dysponowali setkami wielkich jednostek. My mieliśmy tylko dwadzieścia okrętów zwiadowczych, w których stosowano ledwie zrozumiałą dla nas technologię.

      Wyrwa robiła się coraz szersza i widać było już gwiazdy po drugiej stronie. Zachłysnąłem się nieco powietrzem i nie byłem jedyny. Ktoś inny zrobił to w tym samym czasie za moimi plecami.

      Otworzyłem oczy i odwróciłem się. Zapomniałem, że przekazuję wciąż obraz z syma na stół konferencyjny. Wyrwa czasoprzestrzenna unosiła się nad płaską, lustrzaną powierzchnią.

      – Blake – odezwał się komandor porucznik Jones – powiedz mi, że to się nie dzieje.

      – Przykro mi, ale to prawda. To obraz z kosmosu, odbierany przez nasze czujniki.

      – Otwiera się wyrwa? Jak daleko?

      – Może trzysta tysięcy kilometrów nad nami. Zaraz za orbitą Księżyca.

      – Ale czemu? Po co mieliby pojawiać się właśnie tam?

      Zawahałem się. Miałem pomysł, ale wszystko, co wiedziałem o zachowaniach wroga, było ściśle tajne. W bazie mieliśmy już naruszenia protokołu bezpieczeństwa, na tyle poważne, abym nie lekceważył tych kwestii.

      – Do cholery, człowieku! – powiedział Jones. – Wiem, że nie jestem we wszystko wtajemniczony, nikt mi nic nie mówi, ale zasługuję na to, aby wiedzieć, że zginę, jeśli tak ma się stać.

      Zmrużyłem oczy. Był moim przyjacielem, uratowałem mu życie, a on uratował mnie. Ale skąd tu się wziął? Był szefem bezpieczeństwa wewnętrznych tuneli, a nie zewnętrznej części bazy.

      – Co tu właściwie robisz? – spytałem. – Czemu nie siedzisz w tunelach i nie obserwujesz transmatu?

      Wyraźnie go zaskoczyłem.

      – Myślałem, że wiesz. Sprowadzono mnie, żebym przekonał cię do przyjęcia stanowiska, które ma dla ciebie Vega. Wiesz, jak przyjaciel przyjaciela.

      Prawie się roześmiałem. Podszedłem do niego i spojrzałem na stół. Wyrwa rozszerzała się jak źrenica oka.

      – Poznajesz te gwiazdy widoczne przez portal? – spytałem. – Ta jest czerwona i cholernie duża.

      – Hm… Myślisz, że to Antares?

      Skinąłem głową. W ciągu paru ostatnich lat wszyscy musieliśmy poduczyć się astronomii. Antares był czerwonym nadolbrzymem, tak wielkim, że nasze słońce wyglądałoby przy nim jak maleńka świetlna kropka. Znajdował się około pięciuset lat świetlnych od nas i używało się go jako punktu nawigacyjnego przy dłuższych skokach.

      – To oznacza, że przylatują z punktu nawigacyjnego. – Jones się zamyślił. – Pewnie ich miejsce startu jest jeszcze dalej, jeśli musieli zrobić tam przystanek.

      – Owszem.

      – Ale nie powiedziałeś mi, kto…

      Wtedy mu przywaliłem prosto w szczękę. Niczego się nie spodziewał i od razu poczułem wyrzuty sumienia.

      Jones był moim przyjacielem, ale byłem pewien, że to nie jest Jones.

      Mężczyzna upadł, przewracając po drodze kilka krzeseł. Nie wyłożył się całkiem, tylko oparł się o ziemię rękami i kolanami.

      – Skąd wiedziałeś? – spytał.

      – Po prostu wiedziałem.

      – Kłamiesz. W jakiś sposób się zdradziłem.

      Nie znałem jego prawdziwego nazwiska, ale wiedziałem, kim jest. Dla mnie zawsze był Godwinem.

      – Godwin – stwierdziłem, pochyliwszy się nad nim. – Czy to wasze okręty? Najeżdżacie moją planetę?

      Pokręcił głową i starł z twarzy krew. Zmieniała się już pigmentacja skóry. Jego głowa zmieniała kształt i robiła się nieco mniejsza. Wyglądało to fascynująco.

      – Mogę wstać? – spytał. – Czy nadal masz ochotę na bójkę?

      – Mam, ale wstawaj.

      Cofnąłem się ostrożnie o krok, a on się podniósł.

      – Nie pozwolę ci tego powtórzyć. Po raz trzeci uderzyłeś mnie bez ostrzeżenia.

      – Z tego, co pamiętam, za pierwszym razem to ty rzuciłeś się na mnie z nożem.

      – Racja. No dobra, to po raz drugi.

      Tymczasem jego transformacja postępowała, przez co mówił nieco niewyraźnie. Komandor porucznik Jones był starszym, wysokim czarnym facetem. Zmieniał się jednak w Godwina – białego, przeciętnego wzrostu i takiej też budowy ciała. Wtedy właśnie przyszło mi do głowy, że skoro potrafił zmieniać kształt, to wybrał bardzo przeciętną postać, aby lepiej wtapiać się w tłum.

      – Dalej bawisz się w szpiega? – spytałem. – Podczas gdy jakaś armada ma właśnie naruszyć naszą lokalną przestrzeń? I nie rozumiesz, dlaczego jestem nieufny?

      Godwin – bo teraz wyglądał już całkiem jak on – przyjrzał się holograficznemu obrazowi wiszącemu nad stołem.

      – Boisz się – powiedział. – Uderzyłeś mnie ze strachu?

      – Na to wygląda. Ale nazwałbym to raczej ostrożnością połączoną z wkurzeniem na twoją próbę oszukania mnie.

      Oderwał wzrok od hologramu i spojrzał na mnie.

      – Wiesz, że jesteś jedynym człowiekiem, który mnie wypatrzył? I to trzykrotnie.

      – Jesteś szpiegiem. Potrafisz zmieniać wygląd, ale nie zmienisz tego, kim i czym jesteś. Teraz cię znam i zawsze poznam.

      – Niepokojące… W każdym razie jestem tu, aby wam pomóc, nie przeszkadzać. Przybywające okręty nie pochodzą z moich światów.

      – Ile ich jest?

      – Na początek kilka. Więcej, jeśli nie spełnicie żądań.

      Spojrzałem mu prosto w oczy.

      – A czego zażądają od nas te okręty?

      Wzruszył ramionami.

      – Zapewne tego, co zwykle. Rezygnacja z suwerenności. Być może okresowa danina. Na pewno przynajmniej polityczne i militarne podporządkowanie się.

      Gdy tak spokojnie mówił o niewyobrażalnym upokorzeniu dla mojej planety, zmroziło mi krew w żyłach.

      – Skąd wiedziałeś, że nadchodzą?

      – Wiemy, co się dzieje w tym układzie. Nieustannie was obserwujemy. Zwykle nie interweniujemy, ale to może być coś większego.

      – Więc jesteś jednym z Nomadów? Tych, których imperialni Kherowie wypędzili z Galaktyki?

      Jego oczy zapłonęły gniewem. Wyraźnie uderzyłem w czuły punkt. Zrobiło to na mnie wrażenie, jako że wcześniej zdarzało mi się go zranić, ale nawet wtedy nie wydawał się szczególnie zdenerwowany.

      – Tak nas nazywają – odparł ponuro. – Twoi przodkowie byli dawniej naszymi przyjaciółmi. Partnerami handlowymi. Ale złamali