B.V. Larson

Rebel Fleet. Tom 3. Flota Alfa


Скачать книгу

Dobrze więc, udzielę ci pewnych informacji. Nadchodzące okręty to Rebelianci, jak wy. Byli waszymi przyjaciółmi, gdy zaatakowali was imperialni, ale teraz myślą, że Imperium się wycofało. Wydaje im się, że mogą was zdominować. I chyba nawet słusznie.

      – Mamy okręty – odpowiedziałem. – Nie jesteśmy bezbronni.

      Pokręcił głową.

      – Oni mają ich więcej.

      Zmarszczyłem brwi.

      – To co mamy zrobić?

      Znów wzruszył ramionami.

      – To, co wszystkie podbite ludy. Paść na kolana, udawać posłuszeństwo, a tymczasem snuć plany buntu. Przetrwać, aby wasze dzieci kiedyś…

      Miałem ochotę znów mu przywalić. Może to wyczuł, bo przestał gadać.

      – Nigdy! – zawołałem. – Nie uklękniemy przed nimi. Powinieneś znać nas dostatecznie dobrze, by zdawać sobie z tego sprawę.

      Zrobił krok w tył.

      – Dostarczyłem wiadomość. Przybyłem tu, by przemówić ci do rozumu, ale poniosłem porażkę. Moja praca tutaj dobiegła końca…

      Odwrócił się do wyjścia, ale złapałem go za ramię i zaciągnąłem z powrotem. Przyjrzał mi się z irytacją.

      – Czemu miałbym cię puścić? – spytałem. – Dlaczego nie miałbym wsadzić cię teraz do celi?

      – Wątpię, aby jakiekolwiek więzienie na tej planecie było w stanie mnie zatrzymać – odparł z nutą arogancji w głosie. – Ale dam ci powód, abyś oszczędził sobie kłopotu. Pomyśl o tym, że przybyłem tu, aby cię znaleźć. Przekazałem ci cenne informacje. Co ty dałeś mi w zamian? Czcze przechwałki i piąchę w twarz.

      – No tak… – przyznałem. – Mniej więcej tak było.

      – Cóż, wyobrażasz sobie sytuacje w przyszłości, w których mogę wiedzieć o czymś istotnym dla Ziemi?

      Powoli skinąłem głową.

      – Tak. Proponujesz, że będziesz dostarczać mi informacje? Nieoficjalnym kanałem?

      – Niczego nie obiecuję. Po prostu wskazuję na fakty, które powinny być oczywiste.

      – Dobrze. – Puściłem go. – Jeszcze jedno pytanie i możesz iść. Nie włączę alarmu przez dziesięć minut.

      – Nie masz tyle czasu.

      Zamrugałem oczami, po czym spojrzałem na obraz wyrwy. Nie zmienił się, ale miałem wrażenie, że niedługo przestanie być tak spokojnie.

      – Dlaczego ja? – spytałem. – Czemu mnie wybrałeś, Godwin?

      – Dysponujesz większą wyobraźnią niż większość twoich pobratymców. A poza tym, gdy przybędą najeźdźcy, będą ­chcieli rozmawiać z tobą. Pomyślałem, że najlepiej przyjść do ciebie, bo będziesz bezpośrednio zamieszany w tę międzygwiezdną konfrontację.

      „Międzygwiezdną konfrontację”? Jak na mój gust, brzmiało to niepokojąco podobnie do wojny.

      Czy czekała nas wojna? Była to przygnębiająca myśl. Widziałem dziesiątki spalonych światów, których mieszkańcy zmienili się w popiół.

      – Idź już – burknąłem. – Muszę pomyśleć. Masz minutę na…

      Chciałem spojrzeć na niego, ale zdążył zniknąć. Wybiegł na korytarz? Zrobił się niewidzialny?

      Nie miało to znaczenia. Godwin zostawił mi wielką kupę gówna i wiedziałem, że nagranie jego słów nic nie zmieni.

      3

      Wyszedłem na pusty korytarz. Wszyscy ruszyli na stanowiska bojowe. W całej bazie ogłoszono alarm i nikogo nie przydzielono do pilnowania sali konferencyjnej na górnym piętrze.

      Czułem się nieco pominięty. Miałem ochotę znaleźć „Młota”, zebrać swoją załogę i odlecieć, ale nie było to teraz możliwe. „Młot” został zaparkowany na geosynchronicznej orbicie ziemskiej. Nadal traktowałem go jako swój okręt, ale bardzo niewiele osób zgadzało się ze mną w tej kwestii.

      Było to frustrujące, ale mog­łem jedynie przechadzać się po bazie i szukać sposobu na włączenie się do akcji. W centrum operacyjnym ­mogli przebywać tylko upoważnieni, szczególnie w przypadku stanu wojny, ale uznałem, że jeśli się tam zjawię, ktoś może zaprosić mnie do środka.

      Możliwość obserwowania wydarzeń w kosmosie za pośrednictwem syma nie zadowalała mnie. Nie mog­łem zrobić nic sensownego. Lepiej byłoby już nic nie wiedzieć. Czasami ignorancja to błogosławieństwo.

      – Co pan tu robi, kapitanie ­Blake? – spytał wartownik, gdy podszedłem do budynku.

      – To zależy od generała Vegi. Mieliśmy prywatne spotkanie, gdy to wszystko się zaczęło. Jest w środku?

      Wzdrygnął się nieco, gdy wspomniałem nazwisko Vegi. Generał miał reputację kogoś, kto tratuje ludzi stojących mu na drodze. Widziałem, że wartownik próbuje wymyślić, co robić. Zatrzymując mnie, mógłby się narazić Vedze, gdyby okazało się, że powinien mnie przepuścić. Ale gdybym okazał się po prostu kolejnym nieupoważnionym turystą, byłoby jeszcze gorzej.

      Ostatecznie wybrał bezpieczniejszy wariant i pokręcił głową.

      – Sir, nie mogę pana wpuścić. Takie mamy przepisy, przykro mi.

      – Żaden problem – odparłem.

      Podszedłem do jednej z betonowych kolumn przy wąskiej drodze dojazdowej do budynku i oparłem się o nią.

      – Sir! – zawołał strażnik. – Nie powinien pan być teraz gdzieś indziej?

      – Nie mam oficjalnego stanowiska w łańcuchu dowodzenia bazy. Moje miejsce jest tam, na „Młocie”… ale tam też mnie teraz nie wpuszczają.

      Wartownik na chwilę zamilkł, ale niemal słyszałem, jak się niespokojnie wierci.

      – Co tu się dzieje, sir? – w końcu wydusił z siebie. – Czy są tam jakieś obce okręty? Nad chmurami?

      Zamknąłem oczy i powędrowałem umysłem poprzez armię komputerów i satelitów. W końcu znalaz­łem jednego skupionego na wyrwie.

      Tym razem zobaczyłem nowy okręt, a po chwili pojawił się kolejny. Wyglądały na ciężkie krążowniki, ale poruszały się ostrożnie. Być może wiedzieli, że dysponujemy własnymi okrętami.

      – Pokazali się – powiedziałem do wartownika, otworzywszy oczy. – Widzę ich za pośrednictwem syma. Właśnie przybyły dwa okręty. Może zjawi się więcej.

      Wyglądał, jakby miał popuścić, ale uznałem, że nie czas teraz go pocieszać ani się z niego wyśmiewać. Musiałem to wykorzystać.

      Oddychał płytko. Spojrzał w górę i znów na mnie.

      – Proszę wejść, kapitanie ­Blake – powiedział w końcu. – Zna pan tych kosmitów lepiej niż ktokolwiek na Ziemi. Proszę coś zrobić. Zatrzymać ich, rozwalić, cokolwiek!

      Uśmiechnąłem się przyjaźnie i skinąłem głową. Nieco przeceniał moje możliwości, ale nie powiedziałem mu tego.

      – Zrobię, co w mojej mocy.

      Wewnątrz centrum dowodzenia panował chaos. Wszyscy byli spięci i niemal panikowali, ale nie ­­mogli na razie zrobić nic poza krzyczeniem na siebie nawzajem i żądaniem dalszych informacji.

      Dowódcy bazy na górze Cheyenne nie mieli bezpośredniego